Wielki (Techno) Piątek
„Jesus Christ Superstar" - muz. Andrew Lloyd Webber - reż. Agnieszka Płoszajska - Kujawsko-Pomorski Impresaryjny Teatr Muzyczny w ToruniuSłyszę, będzie bardzo immersyjnie. Spektakle immersyjne, zdaje się trend taki, bo hasło brzmi intrygująco, bo jest to coś innego, bo ludzi wciąga. Ja jednak podchodzę sceptycznie, bo moje – co prawda ograniczone – doświadczenie ze spektaklami immersyjnymi jest raczej zabarwione nieprzyjemnie, głównie z powodu przytłoczenia, które potrafiły we mnie wywołać. Ale toruńska supergwiazda ma dla mnie coś innego w zanadrzu.
„Jesus Christ Superstar" w klubie muzycznym Od Nowa powinien okazać się przytłaczający, bo jest zaaranżowany w formacie silent disco (na słuchawkach aż trzy kanały), wciśniętym w zatłoczoną salę klubową, nastrój dzisiejszej nocy: bergheimowa techniawa, stylistycznie dorzućmy trochę stereotypowej bdsm-owej estetyki, no i przepis na przestymulowanie gotowy. A jednak okazuje się być zupełnym przeciwieństwem moich oczekiwań, bo bawię się wyśmienicie. Może to moja własna skłonność do techno sceny, ale nie chce się w to do końca wierzyć, jeśli sugerować się nastrojami wokół mnie – a wokół mnie przekrój przez cały wachlarz wieku i środowiska – i jednymi z najbardziej żywiołowych oklasków, które dotąd słyszałam.
Wciąganie publiczności w sztukę zaczyna się wcześnie, bo jeszcze na długo przed dniem spektaklu – wybierając między miejscem siedzącym a stojącym, decyduje się, czy będzie się tylko obserwować, czy współtworzyć przedstawienie. Stojąc wokół ramp tworzących scenę-wybieg, my publiczność kreujemy zarówno zbiegowisko klubowiczów, jak i motłoch śledzący ostatnie dni bohatera tytułowego. Pomagamy też aktorom rozpłynąć się w tłumie, oni w zamian nadają nam rytm od samego początku, jeszcze przed rozpoczęciem spektaklu tańcząc wśród nas i rozdając nam cukierkowe tableteczki.
Generalnie rzecz biorąc, sztuka nie zdaje się tworzyć warunków ku temu, a jednak udaje się wykonawcom wpleść sporo zaangażowania publiczności, nawet jeśli jest ono subtelne.
Interpretacja tak jak klimatycznie jest bardzo odległa, tak treściowo i muzycznie pozostaje dość wierna oryginałowi. Zostaje nam zaserwowana porządna dawka dobrego show wokalnego: wstrząsająco emocjonalne partie solowe (Jezusa w wykonaniu Krzysztofa Wojciechowskiego, Judasza w wykonaniu Marcina Wortmanna), potężne występy zespołowe, a do tego wisienka na torcie, czyli burleskowy huragan jakim jest krótki, lecz zwalający z nóg występ Heroda (Marta Burdynowicz). Oczywiście, to wszystko nie byłoby możliwe, gdyby nie fantastyczny zespół instrumentalny, skryty gdzieś w kącie sali, a jednak ewidentnie obecny – jest jedynym elementem, który można wciąż dobrze słyszeć, jeśli zdejmie się słuchawki.
Show muzyczne, ale i show taneczne. Zespół przemieszcza się po rusztowaniu tworzącym scenografię (Wojciech Stefaniak) jak gdyby był to popołudniowy spacerek po wodzie, a ich grzmiące, skoordynowane tupnięcia wywołują dreszczyk na plecach. Układy taneczne (Michał Cyran) są efektywne, a duży wkład w ten piorunujący efekt ma wpleciona w nie akrobatyka. Osobny ukłon należy się pokazom pole dance na froncie sceny (Patryk Rybarski).
Emocje duże, a buduje je kilka czynników: gra aktorów – wyśmienicie rozpaczliwa, przekonująco dramatyczna; wizualizacje multimedialne (Mateusz Kokot, Karolina Jacewicz) – napisy wijące się po skołtunionych ze sobą postaciach, oczywiście do rytmu histerycznej muzyki; drastyczność ostatnich scen, katowania i ukrzyżowania Jezusa – oczekiwane przez wszystkich, a jednak wciąż o takiej sile rażenia. Ach, no i jeszcze jedna kwestia, kwestia niewygodna, ale ważna – na scenie mamy dziecko (a na niektórych pokazach dzieci). Oczywiście, wzrusza to bardziej, symboliczny przekaz narasta, jednak, jednak! Sztuka ta, szczególnie pod koniec, robi się trudna do oglądania dla dorosłego, co dopiero dla dzieci, nie mówiąc już o współudziale tych dzieci w spektaklu. Obecność dziecka pod krzyżem nie wybrzmiała dla mnie dobrze.
Jak już zaczęłam narzekać, to pociągnę dalej. Nastrój klubowy jest oddany wyśmienicie samymi kostiumami (Wanda Kowalska) i dekoracjami, a jakby tego było mało, to jeszcze mamy manieryzm aktorów z zespołu, no nie da się nie odczytać lokalizacji, nie do końca więc rozumiem potrzebę wprowadzenia słuchawek. Jasne, spektakl w konwekcji silent disco jest ciekawym eksperymentem, ale nie wiem, czy nie było to pewnym przekoloryzowaniem. Z drugiej strony, dostarczyło to takich humorystycznych kwiatków, jak zauważenie w środku spektaklu, że sąsiad w tłumie zamiast słuchać występu, bawi się do lecącej na innym kanale playlisty techno.
Interesującą kwestią jest fakt, że stojąc na „płycie", człowiek może widzieć wszystko, ale może też nie widzieć nic, zależnie od tego, gdzie względem rusztowań i wybiegów się ustawi. Ważne jest zatem upolowanie dobrego miejsca, co ciężko zrobić, nie wiedząc, czego się spodziewać. Twórcy oferują nam jednak rozwiązanie ewentualnych problemów na tym polu, bo tuż przed rozpoczęciem spektaklu jesteśmy poinformowani, że mamy prawo przemieszczać się po sali do woli. Nikt jednak z publiczności nie korzysta z tej możliwości, ale tu winić możemy tylko naszą własną nieśmiałość.
Jeśli jednak uda nam się zająć miejsce wystarczająco blisko, to możemy bardzo intymnie doświadczyć, jakim wyzwaniem dla aktorów jest ten spektakl. Tradycyjna szyba odgradzająca nas od sceny i jej technikaliów zostaje w tej inscenizacji „Jesus Christ Superstar" roztrzaskana w drobny mak, a pozostały pył osiada na nas, i, obciążając ramiona, zmusza do myślenia, jak ciężką pracą jest ożywienie takiego musicalu.