Zmierzch wartości
"Zmierzch Bogów" - reż. Grzegorz Wiśniewski - Teatr Wybrzeże w GdańskuModa, jak wiadomo, się zmienia. Nie tak dawno kino żywiło się dramatami od szekspirowskich po naturalistyczne, dziś reżyserzy teatralni przenoszą na deski scen filmowe scenariusze. Na pewno jest w tym znak czasów. Czy filmy wierniej oddają rozbitą na fragmenty rzeczywistość, zmieniającą się w czasie i przestrzeni? Czy reżyserzy teatralni inspiracje estetyczno-myślowe chętniej czerpią z zapisanych na nośnikach obrazów niż z tekstów? A może widzowie lubią oglądać to, co już znają? Trudno powiedzieć. Fakt jest faktem: coraz częściej mamy w teatrze kino
W przeddzień sześćdziesiątej rocznicy zakończenia drugiej wojny, uroczyście obchodzonej na Westerplatte, Teatr Wybrzeże pokazał "Zmierzch bogów", według słynnego filmu Luchino Viscontiego z 1969 roku. W dorobku reżysera to pierwsza część tak zwanej niemieckiej trylogii (dwie kolejne to Śmierć w Wenecji - 1971 i Ludwig - 1973), a przy tym jedno z jego arcydzieł i najważniejszych filmów powojennych. Włoski reżyser, zafascynowany zarówno pisarstwem Tomasza Manna, jak i jego postawą współczesnego humanisty, w przekonaniu, że znajomość historii i wielkich prądów światopoglądowych ma kluczowe znaczenie dla oceny współczesności, cofnął się do źródeł choroby toczącej Europę. "Żyć oznacza także wspominać, by zrozumieć zawsze" - powtarzał. Tak jak Tomasz Mann w "Buddenbrookach" ukazał upadek zamożnej rodziny kupieckiej, czyli zmierzch mieszczaństwa jako pewnej formacji kultury, tak Visconti poprzez dzieje rodu von Essenbecków, właścicieli stalowni, które produkowały broń dla Hitlera, pokazał udział wielkiego kapitału w powstaniu i rozwoju faszyzmu. Walkę potentatów przemysłu o władzę i potęgę militarną rozumiał na podobieństwo szekspirowskiego "Makbeta". W filmowych bohaterach nietrudno się domyślić ich pierwowzoru - rodziny Kruppów (właścicieli zakładów w Essen, przekształconych w obozy pracy), której przedstawiciele, po krótkiej przerwie na proces w Norymberdze i niewielki wyrok, piastowali w powojennych Niemczech wysokie stanowiska oraz odzyskali w pełni majątki, jak wielu funkcjonariuszy państwa z hitlerowską przeszłością.
Scenografia Barbary Hanickiej, wykorzystując wsparte o siebie gigantyczne stalowe tafle, odsyła wyraźnie do źródeł opowiadanej historii. Hitlerowcy w czarnych mundurach ze swastykami na ramieniu, którzy w pierwszej scenie przepowiadają przyszłość niczym czarownice z Makbeta, w dalszych pojawiają się jako urzędnicy systemu, a w scenie ostatniej, na tle przykrytego wielką swastyką stołu, udzielą ślubu Sophie von Essenbeck i Friederichowi Bruckmannowi. To oni, możni i znieprawieni, zdobyli niemal całkowitą władzę nad przemysłem stali oraz polityczną pozycję, podobnie jak Makbet, poprzez ciąg zbrodni, eliminując bez wahania najbliższych. Dlatego ich stroje zawierają wyraźne aluzje do form szekspirowskich kostiumów: jej krynolina z wielkim stojącym kołnierzem przez widoczne metalowe "rusztowanie" odsłania nogi, jego czarny strój clowna zdobi renesansowa biała kryza.
Grzegorz Wiśniewski, reżyser gdańskiego przedstawienia, opowiada dzieje upadku utytułowanych bogaczy, akcentując szczególny moment historii. W zgodzie z Viscontim spiritus movens wszystkiego, co się wydarzy, to kuzyn Essenbecków - Aschenbach z SS (Mirosław Baka), który znając doskonale rozkład sympatii, patologii i ambicji w niewielkim kręgu rodzinnym, podsuwa "gotowe rozwiązania". Gdy uroczysty obiad na cześć patrona rodu, barona Joachima von Essenbecka, zostaje zakłócony wiadomością o podpaleniu Reichstagu w Berlinie, on namawia Friederi-cha Bruckmanna (Mariusz Bonaszewski), kochanka Sophie (Dorota Kolak), synowej barona Joachima, by się go pozbył i przejął rodzinne przedsiębiorstwo. Wprawdzie największy pakiet akcji posiada Martin, jej syn, a prawa może sobie rościć także jego rodzony stryj, Konstantin, to żaden z nich nie jest tak zdeterminowany w walce o władzę i majątek, jak Bruckmann. Toteż on nie zawaha się zabić patriarchę rodu. Używając pistoletu męża kuzynki, Herberta Thallmanna, za jednym zamachem pozbywa się także konkurenta w zarządzaniu stalownia, człowieka o lewicowych poglądach, które mogłyby zaszkodzić karności robotników.
Aschenbach ma wszystko pod kontrolą: homoseksualne skłonności Konstantina należącego do SA, narkotyczne uzależnienie Martina oraz jego pedofilskie zainteresowanie małymi dziewczynkami. Śmierć zgwałconej przez niego żydowskiej dziewczynki zignoruje, tyleż z powodu rasowych przekonań, co spodziewanej uległości kuzyna, który pakietem swoich akcji może pokrzyżować plany matki i jej kochanka, czyli w jeszcze większym stopniu niż tamtych dwoje podporządkować prywatne przedsiębiorstwo potrzebom militarnym państwa. Aschenbacha interesują nie słowa i nie armaty nawet, tylko wyższa sprawa - "żeby Niemcy byli wszędzie". To on, człowiek pozbawiony uczuć i pasji, będzie ludzi zniewalał i znieprawiał, wymyśli spiralę zbrodni - zgładzenie Joachima, zamordowanie w czasie Nocy Długich Noży Konstantina, unieszkodliwienie Martina przez dostarczanie mu dowolnej ilości narkotyków. On też zwycięży, choć pistolet trzymać będzie coraz bardziej roztrzęsiony Friederich. Zwycięży całkowicie, dzień ślubu świeżo mianowanego von Essenbecka z Sophie będzie bowiem jednocześnie dniem ich samobójstwa. Stali się zbyt niezależni i zbyt bogaci, by nie przeszkadzali państwu. A niepotrzebnych się usuwa.
Tematem spektaklu Grzegorza Wiśniewskiego pozostaje manipulacja ludźmi, pieniędzmi i władzą, a raczej jej mirażem, bo celem jest tu idea zwycięstwa Trzeciej Rzeszy, która miała trwać tysiąc lat. Reżyser nie mnoży efektów piękna kończącej się epoki i reprezentujących ją ludzi, by skontrastować je z rzeczywistością Niemiec lat trzydziestych i plugawymi duszami urodziwych właścicieli; demoniczne piękno i wszelkiego rodzaju patologie fascynowały estetę Viscontiego. Nie tylko dlatego, że w teatrze dzisiejszym wnętrza patrycjuszowskich pałaców, perspektywy ich ogrodów czy plenery miast mogą być tylko umowne. Wiśniewskiego przede wszystkim interesuje mechanizm zdobywania władzy, te niekończące się manipulacje, by upokorzenie, przemoc, tortura, podstęp, zbrodnia stały się narzędziami polityki, bardziej skutecznymi niż wzniosłe słowa, używane przez polityków oficjalnie jako zasłona dymna autentycznych motywów działania.
Powstało przedstawienie dość chłodne, gdzie wydrążeni ludzie obijają się o siebie, samotni i smutni tak, że nawet seks nie przynosi uśmiechu, narkotyki usypiają, a władza przyprawia o strach, jakby była kawałkiem czerwonego żelaza w ręku, który trzeba podać dalej i szybko sięgnąć po następny. Jedyną osobą, która budzi współczucie, jest Elizabeth Thallman (Marta Jankowska) prosząca o pozwolenie na wyjazd z córkami, by połączyć się z mężem, bo też jest w tym świecie jedyną osobą, która potrafi bezinteresownie kochać, a nie walczyć o władzę. Dlatego jej wielokrotne przesłuchania przy okazji prośby o paszport, bezduszność hitlerowskich funkcjonariuszy paraliżująca i ją, i widzów, stając się tak przejmujące, zwłaszcza jeśli wiadomo, że znajdzie się w Dachau.
Zupełnie inaczej potraktowała scenariusz Viscontiego Maja Kleczewska w Opolu. Żadnych swastyk, hitlerowców, czyli lat formowania się faszyzmu w Niemczech, ani szekspirowskich odniesień, inspirujących włoskiego reżysera. Opowiadana historia ma atrybuty naszej współczesności: zamiast spalenia Reichstagu wybucha bomba, a w miejsce wydarzeń sławnej nocy, gdy dwie formacje, SS i SA, walczyły o wpływy polityczne w ramach tego samego systemu, mamy orgię homoseksualną. W Gdańsku na tle dwóch stalowych płaszczyzn umieszczono stół będący również łożem i ołtarzem ślubnym, tu ogromny stół otacza pustka, podkreślona rozmiarami opolskiej sceny, nawet jeśli wprawia go w wolniutki ruch obrotówka. Ściany wyłożone egzotycznym drewnem przywołują nowobogacki design, podobnie jak gigantyczny żyrandol ze szklanych (kryształowych?) paciorków zwisających równymi rzędami na kolejnych piętrach konstrukcji.
Za stołem zasiadła wielopokoleniowa rodzina zamożnych ludzi z okazji urodzin seniora rodu von Essenbeck (Andrzej Jakubczyk) ubranego odświętnie w białą marynarkę. Rodzinę obsługuje trzech lokai w czerwonych liberiach. Małe wnuczki recytują stosowne wierszyki, lokaje zmieniają talerze, napełniają kieliszki, wzrok przyciągają nienaganne garnitury panów, błyszczy biżuteria pań. Gdy młody Martin (Maciej Namysło), wnuk jubilata z lubieżnym okrzykiem "od wnusia dla dziadziusia" zacznie, prawie nagi, wyginać się na stole w erotycznym tańcu, wiadomo, że nic już nie będzie jak rok temu, wbrew uwadze starszej wnuczki wygłoszonej chwilę wcześniej. Sztywny porządek kolacji przemienia się w chaos. Nana (Zofia Bielewicz), która straciła pamięć, biega dookoła stołu, mamrocząc wygrzebane z mroków umysłu imiona. Spanikowana Niania wyprowadza córeczki Elizabeth i Herberta w obawie przed zgorszeniem. Spod stóp tancerza drugi wnuk Joachima, Gunther, zabiera w pośpiechu kieliszki, a jego ojciec Konstantin (Andrzej Czernik), wywołany przez lokaja od stołu, wraca z wiadomością o bombie podłożonej pod budynek rządu. Od tej chwili wszyscy muszą na nowo zdefiniować swe interesy; wobec przetasowań na szczytach władzy w państwie, w rodzinnej firmie też muszą zajść zmiany.
Tej nocy zginie nestor rodu, który, jak się można było domyślić z prowokacji Martina, w dzieciństwie wykorzystywał go seksualnie. Jego śmierć przywołuje dawne koszmary lub sny wnuka, jak taniec kilkunastu biało ubranych dziewczynek wokół trupa Joachima. Bawią się wielkimi białymi balonami, ale wyraźnie się czegoś boją, co chwilę zbijają się w stadko, by razem poczuć się bezpieczniej. Ten taniec obserwują Martin i guwernantka Berta, jakby byli na pół w nim zanurzeni, na pół zdziwieni tym, co się im śni, gdy krew na białej marynarce dziadka rozpływa się w coraz większą plamę.
Martin staje się głównym bohaterem wydarzeń. Traktowany przez matkę chłodno, zwłaszcza gdy po śmierci ojca, który zginął na wojnie, znalazła kochanka, czuje się odtrącony i wykorzystany. Patologia rodzinna tłumaczy jego zainteresowanie małymi dziewczynkami, całą pokrzywioną, poranioną psychikę. Jako człowiek niezainteresowany losami przedsiębiorstwa przebywa w świecie własnych obsesji, mrocznych żądz. Wtedy spod podłogi wynurza się drobnomieszczański pokój jego kochanki Marii, marzącej o prawdziwym uczuciu zdolnym odmienić jej los. Zamiast tego Martin, przebrany za królewicza, bije ją i upokarza, a gdy ona, otępiała z bólu w katatonicznym transie powtarza jedno zdanie i tłucze stos talerzy przygotowanych na nowe życie, masturbuje się. Maciej Namysło w papierowej złotej koronie i złotej koszulce założonej do kobiecych rajstop przejmująco pokazuje wnętrze niekochanego przez nikogo, bogatego chłopca, groteskowego króla i równie groteskowego żebraka. Kogoś, kogo zżera kompleks wyższości na przemian z kompleksem niższości, a niezdecydowana tożsamość seksualna sprawia, że czuje się i kobietą, i mężczyzną, dorosłym i dzieckiem, kimś świadomym i jednocześnie śniącym siebie w rolach postaci literackich - na przykład Stawrogina, który żeni się z kaleką Marią Lebiadkin. Gdy w pokoju Marii pojawi się mała dziewczynka, Martin od razu przystąpi do działania, proponując grę w twistera. I tylko jej przejmujący krzyk za sceną zdradzi, co się stało.
Gdy w następnej scenie Martin opowie słowami Stawrogina swój czyn, matka go łatwo rozgrzeszy, mówiąc: "Nic złego nie zrobiłeś", zajęta bowiem swoimi intrygami, nie chciała się choć przez chwilę zastanowić, co syn do niej mówi, czemu się trzęsie ze strachu i jak małe dziecko tuli do jej ciała, jakiego pragnie, jeśli pragnie, rozgrzeszenia. Zwalniając go od odpowiedzialności za śmierć małej dziewczynki, odbiera mu szansę odkupienia, świadomie go infantylizuje, by łatwiej nim manipulować. Nie przewidziała tylko, że ten bezwolny, zepsuty chłopiec zdobędzie się (z poduszczenia Aschenbacha, ale jednak) na bunt, na totalne odrzucenie matki. Na to, by ją zgwałcić, upokorzyć, poniżyć, a potem ubrać do ślubu z kochankiem w czarną suknię i ucharakteryzować jak trupa. Bo zanim popełni samobójstwo, już jest martwa; jej świat kręci się wokół pieniędzy, dzięki nim może wyglądać pięknie, kupić mężczyznę oraz wszelki luksus, ale pojęcie człowieczeństwa, miłości, bezinteresownego działania w jej świecie się nie mieszczą.
Nie mieści się w nim nawet zwykłe współczucie i litość. Na polecenie nie kogo innego tylko Sophie jej kuzynka Elizabeth jest przesłuchiwana i więziona. Oprawcy z wyraźną satysfakcją szarpią, podduszają ją, a skoro jeszcze żyje, gwałcą butelką, na koniec obsikują. Jej wina nie jest tak wielka, by warto było stosować podobne tortury, ale skoro czasy gwarantują bezkarność, hamulce puszczają. Zło jest bardzo zwyczajne i nieskomplikowane, ale może sprawiać wiele radości, gdy się kogoś upokarza i dręczy. Potrzeba zadawania bólu innym jest ludzka, arcyludzka i tylko okoliczności polityczne i społeczne pozwalają się jej uczynnić albo ją tłumią.
Świat, w którym rzeczy stają się ważniejsze niż uczucia, bogactwo osiąga przewagę nad sumieniem i mądrością, a wizerunek staje się ważniejszy niż godność, nie każdy potrafi wytrzymać. Konstantin nie rozstaje się z butelką, coraz bardziej pijany staje się agresywny wobec własnego syna Gunthera, miękkiego muzyka, i coraz bardziej uległy wobec Aschenbacha, który podpowiada kolejne ruchy, ale gdy zostaje "wykolegowany" przez Sophie (Judyta Paradzińska), nic nie staje na przeszkodzie, by pofolgował swoim zachciankom. I znów jak senna wizja pokażą się przez chwilę, zawieszone pod scenicznym sufitem, nagie torsy ludzkie. Konstantin przebrany w damską różową halkę, z peruką na głowie i w szpilkach próbuje użyć życia wedle własnych wyobrażeń. W czasie orgii transwestytów i homoseksualistów przebranych w damskie fatałaszki i makijaże dosięgnie go kula z pistoletu Friedericha. Dopiero wtedy jego syn artysta, ten mięczak, stanie się mężczyzną, dowiedziawszy się o zamordowaniu ojca, potrafi nienawidzić wszystkich.
By świat wrócił do właściwych kolein, za zbrodnię powinna być kara, za niegodziwość pokuta, za występek wstyd. W świecie von Essenbecków nie istnieje ani kara, ani pokuta, ani wstyd, zniknęły wraz z rozpadem starego porządku czy raczej w procesie ustanawiania przez każdego z członków tej rodziny własnych praw. Wartości zastąpiły pieniądze i władza. O tym jest spektakl Mai Kleczewskiej. Ze scenariusza Luchino Viscontiego zostawiła intrygę, pokazała tak modną dziś rodzinę dysfunkcyjną, wcale nie tak egzotyczną, jak by się mogło wydawać. Zrezygnowała z opisu faszyzmu, by tym wyraźniej mówić o współczesności. Choćby po to, by wyjaskrawiając, ostrzegać i dać do myślenia. W naszym bardzo zaangażowanym społecznie teatrze przedstawień o takiej sile moralnego przekazu, wbrew pozorom, nie ma zbyt wiele.