Zrywamy etykiety
"Kto się boi Virginii Woolf?" - aut. Edward Albee - reż. Igor Gorzkowski - Teatr im. Aleksandra Sewruka w ElbląguSpektakl zaczyna się od sensualnego tańca Jerzego-jednego z głównych bohaterów. Akcja ma miejsce w urządzonym modernistycznie mieszkaniu. Mondrian na tapecie i awangardowa instalacja artystyczna-fontanna ubrana w prezerwatywę sugerują przynależność domowników do wyższej warstwy społecznej. Delikatne, obłe formy przedmiotów kontrastują z agresywnymi, pełnymi zgrzytów małżonkami. Otwarte wnętrze scenerii zaprasza nas do uwikłanego gierkami, manipulacjami światka domowników. Scenografia autorstwa Joanny Walisiak stała się dotychczas moją ulubioną.
Rytm nastrojowej muzyk zakłóca jedynie dźwięk dzwonka do drzwi. Jerzy wciąż spokojnie kołysze biodrami, gdy jego żona, Marta, rozpoczyna pierwszą sprzeczkę. Gdy Marta i Jerzy są w jednym pomieszczeniu, atmosfera natychmiast gęstnieje. Poznajemy nową parę tego wieczoru- Mikołaja i Skarbie. Dwie pary spędzają razem czas pijąc, poznając się.
W Skarbie wciela się Patrycja Bukowczan. Jej postać jest infantylna, delikatna, głośna, gdy da sobie w szyje. Jako jedyna w towarzystwie nie uczestniczy w pojedynku na intrygi, jakby nieświadoma wydarzeń pije wino, rzyga, a na domiar złego zdarza jej się puchnąć i nagle wklęsnąć. Można ją uznać za pierwszą ofiarę tej nocy.
Akcja rozwija się dynamicznie, dialogi polegają na wymierzaniu ciosu i odbijaniu piłeczki. Uwikłani jesteśmy w grę, której nie rozumiemy, w którą próbujemy wygrać, choć nie znamy zasad. W tym kontekście intrygująca jest postać Mikołaja (Filip Warot). Młody, przystojny genetyk z ambicją. Czuje się lepszy od innych, a od Jerzego to już na pewno. Jako widownia możemy się z nim utożsamić. Zmęczeni po całym dniu obowiązków, przychodzimy na spektakl, po którym nie ma co wiele oczekiwać (wkrada się autoironia). W towarzystwie chcemy zająć konkretną rolę. Siedząc w widowni, oceniając z boku patologiczne wydarzenia i postaci na scenie, jestem przekonana, że rozgryzłam grę Marty i Jerzego.
Po przelotnym spotkaniu mogę powiedzieć, że znam ich historię, widzę jaką kobietą jest Marta, że dominuje nad mężem i wierzę w postać żałosnego Jerzego, który nie potrafi postawić się partnerce. Tożsamo do Mikołaja, szukam komfortu w myśli, że jestem ponad to i błahe intrygi mnie nie dotyczą. Przychodząc na spektakl jestem Mikołajem. Aż okazuje się, że wcale nie chcę nim być, bo jest on tylko kolejną ofiarą domu absurdu. Jednak jest już za późno. Mikołaj ponosi porażkę w starciu z Jerzym, z femme fatale, jaką jest Marta, a także z osądem publiki, po serii moralnie wątpliwych wyborów.
O spektaklu mogę powiedzieć krótko, że jest brutalny, wulgarny, pełen napięć. Tych samych przymiotników użyłabym do zdefiniowania Marty, gościnnie odgrywanej przez Barbarę Liberek. Jest to postać rozegrana bezbłędnie. Poza tym, że jest pretensjonalna, bezwzględna, brak jej lojalności w małżeństwie, a szyderczość wydaje się być jej drugą naturą, to pokazuje nam coś prawdziwego. Podczas monologu po nocy z Mikołajem, dochodzi do autorefleksji na temat swojego charakteru i toksycznej relacji z mężem. Konfesyjnie wyznaje żal za to kim się stała. Zaledwie delikatnym promykiem naświetla podszewkę swojej relacji z Jerzym i pozwala nam poczuć coś, czego brakowało przez godzinę spektaklu-miłość między nimi. Nie jest to uczucie podkolorowane, by wybrzmiało teatralnie ze sceny, by móc pisać bajki na jego podstawie dla przyszłych pokoleń. Nie jest też prześmiewcze, ubrane w parodie, by złagodzić nagromadzony ciężar ostatnich 60 minut. Miłość Marty i Jerzego jest trudna, niezrozumiała dla osób trzecich, prawdziwa. Liberek nie pozostawia złudzeń, nic w tej sztuce nie jest oczywiste, nie ma rzeczy czarnobiałych. Nie wyobrażam sobie lepszego wyboru w obsadzie.
Dominika Blocha miałam okazję oglądać w różnych rolach. Ta, przemawia do mnie najbardziej. Podziwiam, jak odnalazł się w postaci Jerzego, skradł swoim występem wszystkie momenty "wow". Mimo wielu silnych charakterów na scenie, uważam, że to on dyrygował tempo kluczowych wydarzeń, jego reakcje determinowały reakcje publiki. Naturalnie poddaje się Marcie, zachowuje umiar emocji, by nagle wybuchnąć, rzucić się na kobietę z pięściami, cisnąć coolerem w eter czy wystrzelić z broni-oczywiście dla żartu... Postać Jerzego okazała się najbardziej zaskakującą na przestrzeni występu. Jest pełen sprzeczności, a jednak nadaje sensu dla wszystkich absurdalnych wydarzeń, których jesteśmy świadkami.
"Kto się boi Virginii Woolf" to opowieść o skomplikowanej, toksycznej relacji między małżonkami. O ich grze pozorów, zrywaniu etykiet, by pokazać, że nietrudno stać się takimi jak oni. Dyrektor teatru-Paweł Kleszcz-nieraz mówił, że mała scena przeznaczona jest dla niezwykłych przedsięwzięć, ma pobudzać wyobraźnie i pchać ku nowym rozwiązaniom w teatrze. Ta premiera pokazuje, że rzeczywiście zespół Sewruka znalazł zastosowanie szyte na miarę dla nowej, małej sceny i w elbląskim teatrze jest miejsce dla wielkich idei. Pierwszy raz doświadczyłam, by mimo tak genialnej gry, ciężko było mi się uśmiechnąć, bijąc brawo dla zespołu artystycznego.
Spektakl zostawił we mnie mieszane emocje, zachwyt i podziw dla całego zespołu, a także kolejne tematy do refleksji na najbliższy czas. Jest to dla mnie idealny przykład jak powinna działać sztuka na swoich odbiorców. Gratuluję reżyserowi, aktorom i realizatorom.