Życie po życiu
"Na borg" - aut. Małgorzata Maciejewska - reż. Marta Streker - Nowy Teatr w Słupsku - w byłym Żydowskim Domu PrzedpogrzebowymZ życiem, jak powszechnie wiadomo, trudno się rozstać, szczególnie gdy ma się, jak Anielka – centralna postać dramatu Małgorzaty Maciejewskiej, rachunki krzywd, których inna dłoń niż własna nie jest w stanie przekreślić, a dodatkowo ma dojmujące poczucie, w tej szczególnej, finalnej chwili, kiedy sprawy widzi się najostrzej, że przez cały przeszły czas opacznie postrzegała Opatrzność, więc są tu przynajmniej dwa powody po temu, aby odejść z tego świata na swoich wreszcie warunkach, za uczciwym porozumieniem stron.
Sztuka Maciejewskiej, napisana w ramach IV edycji programu stypendialnego „Dramatopisanie", organizowanego przez Instytut Teatralny im. Zbigniewa Raszewskiego, jest ostatnią częścią, „Trylogii na smutne czasy" i stanowi świadectwo pewnej niezgody autorki na świat, jego deterministyczne urządzenie i wynikające zeń implikacje, będąc zapisem kłótni „z Bogiem, którego nie ma, o bezsens ludzkiej egzystencji." Intrygująca jest forma, bo mamy tu do czynienia ze swoistą groteską eschatologiczną wspartą farsą funeralną, przełamywaną śmiertelną, nomen omen, powagą, a wszystko to służy dekonstrukcji opresyjnej tradycji, przede wszystkim mitu dobrej śmierci, odkreślającego grubą kreską wszelkie ziemskie udręki i krzywdy, każącego szukać sprawiedliwości na tamtym już świecie. Tekst, odważny i ważki, kruszy wielowiekowy w tej materii beton, uwalnia od dogmatu uległości, ukazuje siłę buntu, na który, jak widzimy na scenie, nigdy nie jest na późno, bo przecież „kto nie miał życia, ten nie zasługuje na śmierć..."
Warto docenić reżyserię Matry Streker, która nie miała łatwego zadania, inscenizując rozbudowany dramat w tyleż stosownej, co wymagającej lokalizacji domu przedpogrzebowego dawnego cmentarza żydowskiego w Słupsku. Ta nader ograniczona, ocierająca się o klaustrofobię przestrzeń dała unikalną szansę na wyjątkowe zespolenie widzów i wykonawców, bowiem przedstawienie, proszę wybaczyć kolokwializm, dosłownie wyłazi ze ścian, wciska się w widownię, wszyscy są tam w spektrum, co daje uniwersalizujący, wyostrzający przesłanie efekt, dodatkowo podkreślony naturalnym światłem i z chirurgiczną precyzją zaprojektowaną scenografią Katarzyny Leks.
Osią dramatu są Anielka, Haneczka i Popisza – rzec można trzy siostry w bólu i krzywdzie wieloletniego wyzysku, początkowo buntowniczki in statu nascendi, a wkrótce trzy jeźdźczynie apokalipsy świata, tego i tamtego, na który godzić się już nie chcą, hardo i głośno mówiąc, że „piekło już było, teraz jest tylko skarga", będąc symbolami wielopokoleniowej, mizoginistycznej, patriarchalnej opresji, dojmującej sztafety bólu, patologicznej, immanentnej przemocy. Liczy się już tylko odwet, odpłata, ostateczna, jak sąd, który w wioskowe dożynki urządzają, śmiejąc się zuchwale, kontestując odwieczny porządek, nicując hierarchie i priorytety. Gdy niebo palcem grozi – tańcz, wykrzykują, choćby i na borg, bo przecież wszystko trzeba kiedyś oddać, ale w ich szalonej rebelii przede wszystkim chodzi o to co tu i teraz, o to co realne i do wzięcia, do imentu i cna.
Ten tercet dominuje przedstawienie, ale wieczór najlepszą kreację zawdzięcza Ewie Pająk w roli Anielki. Aktorka znakomicie uwypukla konstytutywne cechy postaci, jej hardość, majestat, determinację, grając oszczędnie, lecz dobitnie, emanując niezwykłą siłą woli. Kapitalnie partnerują jej Katarzyna Węglicka jako Haneczka oraz Bożena Borek jako Papisza, dybuki – mścicielki, ukazując godność przełamującą geriatryczne ograniczenia, podaną z misjonarskim wręcz zapałem. Świetny jest Igor Chmielnik, najpierw w roli Bozi z obrazu owieczki strofującego, a potem jako Ksiunc, z początku traktujący sprawy jako raz na zawsze dane, wyniosły, nakazowo-rozdzielczy, nie umiejący rozmawiać z ludźmi, a w końcu strażnik pustki i fasadowości wiary, miotający się groteskowo, usiłujący, dziecinnym krzykiem i infantylną presją ratować to co nie do uratowania, finalnie kontestujący własny upadek w pustym konfesjonale.
Trzeba też wspomnieć o lokalnej klamrze folklorystycznej, w postaciach członkiń zespołu ludowego „Klęcinianki" oraz koła gospodyń wiejskich ze Stowięcina tworzących anielsko – diabelski chór, a może raczej lożę szyderczyń. Na uwagę zasługują również songi z muzyką Macieja Zakrzewskiego, szarpiące, dynamiczne, podkręcające tempo spektaklu, podkreślające to co w nim najistotniejsze.
Nowy Teatr kończy sezon wystawieniem wybitnym. Otrzymaliśmy spektakl ożywczy, arcyciekawy, w konwencji oniryczno-realistycznej, tyleż ulotnie metaforyczny, co demonstracyjnie dosłowny, odważnie rozpięty narracyjnie między „Chłopkami" a „Dziadami", spektakl, dzięki któremu walka z patriarchatem z impetem wykracza poza porządek doczesny.
To teatr terapeutyczny, nie pozostawiający nikogo obojętnym, poruszający niebo, które tuż przed pierwszą premierą urządziło w Słupsku coś w rodzaju próby generalnej potopu, jak i ziemię, w postaci żywiołowo, a więc jakże na czasie reagującej widowni. Świat, zaświaty, a w obu kontekstach esencja, czyli życie po życiu, z własnym jednak scenariuszem...