Jestem z trochę innej bajki

Zetknąłem się z zupełnie innym myśleniem o teatrze. Wcześniej nie miałem pojęcia, co to jest teatr uliczny, znałem go tylko jako widz. Pamiętam moje początki w Biurze: po obu stronach spora nieufność, docieranie się trochę trwało. Musiałem pokonać własne przyzwyczajenia, bo tu każdy robi wszystko. Nauczyłem się pokory i innej miłości do tego zawodu - tak bardzo trudnego w plenerze i pełnego niespodzianek.

Z Jakubem Papugą, aktorem Teatru Polskiego w Poznaniu. rozmawia Anna Kochnowicz-Kann z kultura.poznan.pl.

Anna Kochnowicz-Kann: Pojawiłeś się w Poznaniu zaraz po studiach...

Jakub Papuga: - I od razu się w nim zakochałem. W 2000 roku bardzo dużo tu się działo. Za sprawą Malty o teatr dosłownie się potykałem. Ale to nie ona Cię ściągnęła. - Nie - dyrektorzy Teatru Polskiego: Paweł Wodziński i Paweł Łysak.

Skąd się dowiedzieli o Tobie?

- Byłem na czwartym roku szkoły aktorskiej we Wrocławiu, bez pomysłu na ciąg dalszy. Szanse na pozostanie w tym mieście równały się zeru, bo Krystyna Meissner nie interesowała się wtedy miejscowymi studentami. Zwierzyłem się z tych rozterek Przemkowi Wojcieszkowi, u którego zagrałem w jego debiutanckim filmie Zabij ich wszystkich, a on mi poradził, bym zaprosił Pawłów na swój dyplom, dał mi do nich numery telefonów. Zadzwoniłem, jeden z nich pojawił się we Wrocławiu i zaproponował angaż - mnie i jeszcze trzem kolegom.

I trafiłeś na czas mentalnej przebudowy w teatrze.

- Szkoda, że się skończyła, zanim na dobre się rozpoczęła.

No, ale zdążyli się pojawić ze swoimi spektaklami Warlikowski, Jarzyna - co prawda bez poznańskich aktorów w obsadzie, ale...

- ...dobrze, że przypomniałaś o tym...

...dla teatru to było ważne; nie zagrałeś u nich, ale za to u Macieja Prusa.

- Z powodu roli w jego spektaklu odrzuciłem propozycję z Warszawy. To było nasze pierwsze spotkanie, na samym początku pracy w Polskim. Tak czy inaczej, dyrekcja Pawłów to dla mnie wspaniały, bardzo intensywny czas.

Później, za Szkotaka, też nie było lżej. Poza tym wtedy pojawiły się nowe doświadczenia - myślę o Twoim związku z Teatrem Biuro Podróży. Skąd się to wzięło?

- Z ciekawości świata. Przede wszystkim.

Udało się ją zaspokoić?

- Wyglądało to inaczej, niż sobie wyobrażałem. Żartuję, że mógłbym napisać przewodnik po placach świata, bo najbardziej z tych podróży zapamiętałem bruki, asfalt i ubitą ziemię... Na plażę w Tel Avivie mogliśmy wybrać się dopiero w nocy, jak już wszystko przygotowaliśmy do spektaklu. Ale ten czas z Biurem to była i tak niesamowita przygoda.

Co dała Tobie jako aktorowi?

- Zetknąłem się z zupełnie innym myśleniem o teatrze. Wcześniej nie miałem pojęcia, co to jest teatr uliczny, znałem go tylko jako widz. Pamiętam moje początki w Biurze: po obu stronach spora nieufność, docieranie się trochę trwało. Musiałem pokonać własne przyzwyczajenia, bo tu każdy robi wszystko. Nauczyłem się pokory i innej miłości do tego zawodu - tak bardzo trudnego w plenerze i pełnego niespodzianek. Ja swojego pierwszego Makbeta w Bukareszcie, grałem podczas oberwania chmury. Dopiero będąc z nimi, zobaczyłem, jak wiele wysiłku wymaga każde granie.

A jak się wraca po takim doświadczeniu do teatru repertuarowego?

- Normalnie - to inne zadania. Ręce tylko trzeba doprowadzić do porządku, bo są bardzo zniszczone. Po miesięcznej trasie wyglądaliśmy jak robotnicy po ciężkim sezonie, a wszystkie ubrania trzeba było wyrzucić, bo tak przesiąkły ropą. Pozostaje na pewno wspomnienie innego kontaktu z publicznością i tego trochę potem brakuje. Na ulicy wszystko dzieje się inaczej, inny jest odbiór. Nie zapomnę wyjazdu do Kolumbii: mieliśmy dla siebie estradę wybudowaną na stadionie, na którym odbywały się największe imprezy masowe w Bogocie - nasza przestrzeń zakładała obecność 700 osób. Organizatorzy doszli do wniosku, że właśnie tyle ludzi przyjdzie. Nie ustawili jednak barierek i nasze ostatnie tam przedstawienie odbywało się przy dziesięciotysięcznym tłumie. Czegoś takiego w teatrze repertuarowym nigdy nie przeżyję. Tych emocji przez jakiś czas brakuje. Ale pojawiają się inne, oczywiście.

Wróćmy do sceny macierzystej. Od samego początku jesteś w Teatrze Polskim. To dobrze tak tkwić w jednym miejscu?

- No, podobno nie. Na szczęście zmieniają się dyrekcje i wraz z nimi pomysły na tę scenę, więc nie zasiedziałem się wbrew pozorom. Nawet zespół się zmienia. Z tego pierwszego składu już nas niewielu pozostało. Od strony repertuarowej i profilu artystycznego to dziś zupełnie inny teatr niż ten, w którym zaczynałem.

Fakt.

- A do teatru wchodzi już nowe pokolenie.

I jak to wtedy jest?

- Tak samo jak wtedy, kiedy ja byłem tym pokoleniem nowym. Miałem, jak wszyscy młodzi, "patent na rację". Starsi próbowali mi coś przekazać, ale po kilku zdaniach machali ręką i mówili: "Dobra, wrócimy do tego za parę lat". Łapię się teraz na tym samym, co uświadamia mi, że jestem już z trochę innej bajki, że jednak czas leci... Ale z drugiej strony to zderzenie nie jest takie złe, bo widzę, jak sam się zmieniam. W szkole nauczyłem się, że od profesorów, u których się studiuje, bierze się to, co się chce. Od młodszych też mogę coś wziąć. Oni inaczej myślą, inaczej postrzegają świat, inaczej sobie z nim radzą. Każde pokolenie musi nieść swoje doświadczenia. To normalne. Staram się znaleźć z nimi wspólny język.

Udaje się?

- Różnie z tym bywa. Zdarzyło się, że pomysł młodego reżysera nie został podjęty przez zespół. I to w pierwszej kolejności przez jego młodszą część... Wszystko zależy od tego, kto i po co eksperymentuje.

Wróćmy jeszcze na chwilę do początków. Skąd pomysł na teatr u chłopaka z Technikum Elektrycznego?

- Chyba przez siostrę, która przemycała mnie do kina w ramach opiekowania się młodszym bratem. Efekt był taki, że kiedy zacząłem dostawać kieszonkowe, wydawałem je całe na filmy. Poza tym jestem z pokolenia, które bawiło się w Czterech pancernych. Byłem i Jankiem, i Gustlikiem, i pewnie każdym, poza Marusią i Szarikiem. A technikum się pojawiło na zasadzie, że "trzeba mieć konkretny zawód". Ten wybór był jednak kompletną pomyłką. Brylowałem na polskim, ratowało mnie kółko teatralne, chociaż... długo walczyłem z myślą, że mogę być aktorem; na początku najważniejsze były bonusy - zwolnienia z lekcji, dziewczyny... A potem splot przypadków, obejrzane w Warszawie "Metro" i właściwi ludzie po drodze. Do szkoły dostałem się jednak dopiero za drugim razem.

A co dziś myślisz o Poznaniu?

- Nadal bardzo go lubię. Zwłaszcza Jeżyce, na których mieszkałem, i Łazarz, który teraz poznaję. Trudno tu bywa od strony zawodowej i pojawiają się momenty rozczarowania, a w ślad za tym myśl, by wyjechać, oczywiście. Ale to mija. Mam wrażenie, że Poznań nie wykorzystuje w pełni swojego potencjału. Trochę mi żal na przykład, że nie skorzystał z szansy, jaka pojawiła się na początku lat 90. i nie stał się drugim Berlinem.

Stracona bezpowrotnie?

- Nie wiem. Ale może warto spojrzeć na Edynburg, na tamtą machinę festiwalową i ją zaadaptować nad Wartą?

A co dalej z Tobą?

- Jako artysta chciałbym sobie pozwolić z powrotem na adrenalinę sportów ekstremalnych. W granicach rozsądku, oczywiście.

___

Jakub Papuga - ur. 1974 r. w Pabianicach. Aktor teatralny i filmowy. W 2000 r. ukończył Wydział Aktorski PWST we Wrocławiu. Od 2000 r. związany z Teatrem Polskim w Poznaniu. W 2005 r. otrzymał Stypendium Artystyczne Miasta Poznania.



Anna Kochnowicz-Kann
kultura.poznan.pl
21 marca 2019
Portrety
Jakub Papuga