Malarskość ciemności
Leszek Mądzik jest malarzem. Malarzem świateł i cieni, plam kolorów, które pokazuje nam na doskonale czarnym horyzoncie sceny. Z ciemności wyłania się tym razem kolejny, nieoczywisty obraz – „Lustro", które fascynuje i niepokoi.Wchodzimy na widownię i od razu czujemy dyskomfort. Na wysokości oczu, po obydwu stronach rzędów teatralnych krzeseł, ustawione są dwa wielkie, świecące żółtym światłem reflektory. Ciemnożółty blask pada prosto w oczy i ciężko się od niego uwolnić, nawet przysłaniając twarz ręką. Ta sytuacja trwa, dyskomfort zostaje maksymalnie przedłużony. Nie możemy widzieć nic poza ciemnością wokół świateł, które gasną niesamowicie wolno.
Po niekończącej się chwili zapada totalna ciemność. Stopień niepokoju wzrasta. Wzrok gubi się, ponieważ niezależnie od tego, czy mamy otwarte czy zamknięte oczy: obraz się nie zmienia. Nie ma punktu zaczepienia, a poziomy wertykalny i horyzontalny mieszają się. Mądzik powolutku wyprowadza nas z chwilowego „obłędu" wzrokowego – na scenie nikłe światło zaczyna powoli wyłaniać kształty.
W plamie delikatnego światła pojawia się obły kształt, leżący u stóp czegoś na kształt wielkiej maski, rodem niemal z obrazów Zdzisława Beksińskiego. Ta wielka twarz z głębokimi, czarnymi oczodołami zbliża się do nas, a im jest bliżej, tym jest większa. Ma się wrażenie, że powoli, konsekwentnie, naciera na nas. Ostatecznie jednak zatrzymuje się w miejscu. Skulona postać podnosi się powoli. To młody mężczyzna, którego postaci z głowami zwierząt odzierają ze „skorupy", którą ma na sobie. Następnie pojawiają się ręce, które ściągają mu maskę.
Wielka twarz okazuje się gigantycznymi drzwiami. I można tam wejść tylko „czystym" człowiekiem: odartym ze wszelkich przebrań i masek. Tylko gdzieś tam, w zakamarkach własnej głowy możemy być do końca sobą. Nie trzeba już niczego ukrywać. Czasem nawet ubrani w codzienność przeglądamy się w sobie jak w lustrze. I wtedy wychodzą na jaw nasze ukryte myśli, pragnienia – kiedy sami sobie spojrzymy w oczy.
Mądzik pokazuje nam rzeczy, o których być może śnimy, ale boimy się mówić. Sprawy, które dotykają wszystkich, ale chowamy je głęboko w sobie. Wewnątrz głowy jest stół – a przy nim siedzą trzy osoby, stopniowo zdejmujące kolejne maski. Za chwilę okaże się, że środkowa postać jest kobietą, adorowaną przez dwóch mężczyzn. Scena wygląda niemal jak wyjęta z grafik Brunona Schulza.
Sam spektakl przywołuje we fragmencie, czytanym przez Jerzego Radziwiłłowicza, prozę Schulza: opowiadanie „Samotność" z „Sanatorium Pod Klepsydrą". Bohaterem jest zamknięty w klaustrofobicznym pomieszczeniu z lustrem człowiek. Mamy w nim mroczną atmosferę ukrytych pragnień – niemal hipnotyzująca jest długa scena, w której młody człowiek z początku spektaklu obcuje nie z kobietą, ale właściwie z jej stopami. Znów metaforyczność w stylu Schulza.
Tytułowe „Lustro" zabiera nas na drugą stronę tego, o czym boimy się mówić. W pęknięciach codzienności, marzeniach sennych, realizujemy swoje pragnienia. Milczenie postaci podkreśla niepokojąca muzyka. Brak widowiskowych efektów uszlachetnia ascezę. Na koniec po młodego człowieka, znów zapakowanego w dziwne skorupy, przychodzi coś z góry. Może zabiera go jakiś Bóg, a może po prostu „Dusza z ciała wyleciała"? Nie wiemy, ale po chwili znów zostajemy „wrzuceni" w ciemność. Krótka podróż w inny świat kończy się. Żegna nas cisza, nieśmiałe brawa i oślepiające światła nieubłaganych reflektorów.
Spektakl zaprezentowany na scenie Teatru Małego w Tychach.
Joanna Marcinkowska
Dziennik Teatralny Kraków
9 listopada 2017