Mistrz Bernard Ładysz
- Mama kiedyś mi powiedziała: "śpiewaj synku dla wszystkich, o wszystkim - tylko śpiewaj sercem". I to prawda: nienaganna technika wokalna, artystyczny warsztat są nieodzowne, konieczne, ale nie zastąpią szczerości, emocji, zaangażowania - mówi Bernard Ładysz. Wystarczy go posłuchać, by nie mieć wątpliwości, gdzie się urodził Bernard Ładysz (rocznik 1922)- Jestem szczęśliwy i dumny - wspomina - że młodość przeżyłem w Wilnie; piękną młodość, jakiej życzyłbym wszystkim: śpiewy, zabawy, wódeczka, przyroda... Nie ma nic wspanialszego na świecie. Ale w ostatecznym rozrachunku warto także przeżyć nawet chwile trudne, tragiczne... Potem jest o czym opowiadać. Ja, niestety, mówić nie umiem: dla mnie istnieje tylko wypowiedź przez muzykę, przez śpiewanie. Mama kiedyś mi powiedziała: "śpiewaj synku dla wszystkich, o wszystkim - tylko śpiewaj sercem". I to prawda: nienaganna technika wokalna, artystyczny warsztat są nieodzowne, konieczne, ale nie zastąpią szczerości, emocji, zaangażowania. Matka była zresztą na ogół najlepszym komentatorem moich występów. Kiedyś, pamiętam, zaszyłem się na parę dni daleko od cywilizacji, ale i lam mnie odnaleźli, bo następnego dnia musiałem zaśpiewać w Teatrze Wielkim partię Borysa w operze Borys Godunow. Na wczasy wyjechałem z miłą dziewczyną, nie miałem w głowie ćwiczenia głosu. Po spektaklu zapytałem mamy, jak wypadłem. "No, byłeś laki Borysik" - oświadczyła. Nic dodać, nic ująć: strzał w dziesiątkę.
Rodzina Bernarda Ładysza słynęła z zamiłowań muzycznych, nie tylko biernych; kuzynki i kuzyni śpiewali w znakomitym wileńskim chórze Hasło. Bernard trafił do tegoż chóru już jako kilkunastoletni chłopiec, choć regularną naukę śpiewu w swym rodzinnym mieście rozpoczął dopiero w roku 1940 i niestety musiał ją zakończyć po upływie zaledwie paru miesięcy. W chwili wybuchu II wojny światowej miał siedemnaście lat. Za udział w antyhitlerowskiej konspiracji zapłacił słoną cenę: w roku 1944 sierżant Armii Krajowej Ziemi Wileńskiej Bernard Ładysz został zesłany do ponurej sławy radzieckiego łagru w Kałudze, skąd zwolniono go dopiero w roku 1946.
Po powrocie do Polski zamieszkał w Warszawie, gdzie niebawem podjął naprawdę poważne studia wokalne; w latach 1946-48 kształcił się w Szkole Muzycznej imienia Fryderyka Chopina w Warszawie pod kierunkiem profesora Wacława Filipowicza. Jego karierę artystyczną zainicjowało wcielenie do Centralnego Zespołu Artystycznego Wojska Polskiego w roku 1946; w jego składzie występował na wielu krajowych estradach i poza granicami kraju. W roku 1947 umundurowany śpiewak zdobył bezapelacyjnie pierwszą nagrodę na Ogólnopolskim Konkursie Wokalnym w Warszawie.
- Jak stałem się solistą? Najzwyczajniej w świecie. Solista zachorował, przyszedł do nas kierownik zespołu, pułkownik Berger-Ratkowski, i pyta: "No i co, nie pójdzie ten prolog Strasznego dworu?". A ja mówię, że zaśpiewam. On na to "a kto ty taki?" No, taki owaki... Zaśpiewałem, zostałem na scenie... - mówi skromnie.
W roku 1950 Bernard Ładysz otrzymał angaż do zespołu Opery Warszawskiej, gdzie zadebiutował rolą Griemina w "Eugeniuszu Onieginie" Piotra Czajkowskiego. Po krótkim czasie dal się poznać także jako znakomity wykonawca partii Zbigniewa, a później Skołuby w "Strasznym dworze" Stanisława Moniuszki i Króla w Jolancie Piotra Czajkowskiego. Najświetniejszą kreacją artysty w pierwszym okresie jego występów na scenie operowej okazała się rola Mefista w "Fauście" Charlesa Gounoda; zabłysnął w niej zarówno niepospolitymi walorami głosu, jak i ogromnym temperamentem oraz talentem aktorskim. W tej samej roli zachwycił recenzentów i publiczność opery w Tel Awiwie.
Kluczowym momentem światowej kariery Bernarda Ładysza był niewątpliwie Międzynarodowy Konkurs Śpiewaczy im. Viottiego w Vercelli we wrześniu 1956 roku. Polski artysta odniósł tam świetny triumf: nie dał szans konkurencji, zdobywając główną nagrodę konkursu (11 primo premio assoluto). Potem nie zaryzykował wprawdzie debiutu w mediolańskiej La Scali (aczkolwiek regulamin przewidywał taką szansę dla laureata), przyjął natomiast zaoferowane mu engagement do Teatro Massimo w Palermo, gdzie występował w "Cyruliku sewilskim" Giacomo Rossiniego oraz w "Nieszporach sycylijskich" i "Don Carlosie" Giuseppe Verdiego.
Przez następnych wiele lat (do 1979 roku) był czołowym bas-barytonem Opery, a potem odbudowanego Teatru Wielkiego. Bas-baryton to rzadki i cenny dar losu: istnieje wiele ról, w których "zwykły" baryton nie zaśpiewa dolnych, a "zwykły" bas górnych dźwięków. Śpiewał więc z powodzeniem na całym świecie - od Australii przez obie Ameryki po Chiny - poza Polską najczęściej we Włoszech, w Niemczech, Związku Radzieckim i na Węgrzech. Uczestniczył w nagraniach oper dla Polskiego Radia, festiwalach muzyki współczesnej "Warszawska Jesień", występował w repertuarze oratoryjnym oraz w światowych prawykonaniach utworów współczesnych kompozytorów, między innymi Pasji według św. Łukasza, Jutrzni i opery "Diabły z Loudun" Krzysztofa Pendereckiego. Wielkie sukcesy odniósł, wykonując tytułową rolę cara w "Borysie Godunowie" Modesta Musorgskiego (1960) oraz obie partie basowe (Filipa i Wielkiego Inkwizytora) w "Don Carlosie" Giuseppe Verdiego. Poza dziełami Stanisława Moniuszki rodzimy repertuar operowy Bernarda Ładysza obejmuje także Króla Rogera Karola Szymanowskiego oraz operę radiową Usziko Tadeusza Paciorkiewicza. Miłośnikom mniej pomnikowych form muzyczno-wokalnych zapadł w pamięć jako fenomenalny odtwórca partii Tewiego w musicalu Josepha Steina i Jerry\'ego Bocka Skrzypek na dachu.
W przeciwieństwie do większości koleżanek i kolegów pod różnymi pretekstami odżegnujących się od estrady chętnie wykonywał nie tylko czcigodne patyną lat i patriotycznej atmosfery pieśni dawnych mistrzów, lecz nawet typowo rozrywkowe piosenki kompozytorów współczesnych - co jakoś nie zaszkodziło niespotykanej sile, miękkości brzmienia, rozległej skali, głębi i wspaniałej barwie jego operowego bas-barytonu.
W roku 1959 słynny kapelmistrz Tul-lio Serafin, który już w Vercelli zachwycił się cudownym głosem oraz wrodzonym nerwem scenicznym polskiego śpiewaka, zaangażował go do nagrania "Łucji z Lammermooru", które miał zrealizować w Londynie dla firmy Columbia - z udziałem Marii Callas, Piera Cappuccilliego i Ferruccia Tagliaviniego oraz orkiestry i chóru Philharmonia. Był to pierwszy w historii muzyki poważnej wypadek powierzenia polskiemu artyście przez wielką firmę gramofonową dużej solowej partii w płytowej edycji całej opery. Columbia zaprosiła następnie Bernarda Ładysza do nagrania płyty z ariami operowymi Giuseppe Verdiego oraz kompozytorów rosyjskich. Nieco mniej znane są jego role filmowe - choć możemy go oglądać i podziwiać w aż w siedmiu popularnych ekranizacjach: "Lalki" (1968), "Ziemi obiecanej" (1974), "Znachora" (1981), "Doliny Issy" (1982), "Pastorale heroica" (1983), "Pierścienia i róży" (1986) oraz "Ogniem i mieczem" (1999).
- Lubiłem śpiewać Don Carlosa z Hiolskim - zwierza się Bernard Ładysz - bo jak się do niego coś śpiewało, to nie odkrzykiwał, tylko odśpiewywał, fraza za frazą. Myśmy na scenie razem nie tylko naprawdę ciężko pracowali, ale także naprawdę dobrze się bawili. Nie udało mi się natomiast wystąpić razem z Kiepurą. Miałem z nim zaśpiewać w Warszawie Halkę Moniuszki. W przeddzień rano umarł. W Neapolu śpiewałem z Borysem Christowem; słyszę głośne brawa. Nie pokazałem
I się na scenie, raptem przychodzi Christow i mówi: "Wychaditie, eto was zowut, eto wam brawa bijut". Zbudowało go, że dla mnie biją brawa. To było naprawdę wzruszające. Wiele, naprawdę bardzo wiele zrobił dla mnie Miedwiajew, dzięki któremu udało mi się wyjechać na konkurs do Włoch; gdyby nie on, w ogóle by o mnie nikt w szerokim świecie nie usłyszał. Życzyłem mu wszystkiego najlepszego za życia, życzę mu teraz, aby jak najwygodniej leżał w ziemi, żeby czczono jego pamięć. To był wielki dyrygent, wielki muzyk, wielki człowiek... Potem nie miałem zdolnego menadżera, który by mnie wyciągną.) na szczyt. Wiem, że nie zostałem wykorzystany tak, jak mogłem być. Ale co zrobić.
I takie były czasy. Paszport wstrzymywano za przysłowiowe "amerykańskie skarpetki". Jednocześnie wysokie, partyjne stanowiska zajmowali ludzie, którzy moją muzykę bardzo lubili. Często się zastanawiałem: jak człowiek kochający śpiew mógłby zrobić komuś coś złego? Do dzisiaj tego nie rozumiem: Skąd w człowieku, który posyłał niewinnych do więzień albo i na śmierć brała się wrażliwość, która pozwalała mu doceniać muzykę? Czy żałuję? Nie, nie żałuję niczego oprócz młodych lat, oprócz mego miasta, za którym bardzo tęsknię. Boję się, abym na starość nie stracił do niego sympatii...
- Zdrowie mi nawala - skarży się mistrz - włosy mi posiwiały, inne rzeczy są już sztuczne... Ale najgorsze, że coraz mniej rozumiem ten świat.
Jerzy Skrobot
Kraków
30 czerwca 2011