O trudnościach gospodarki centralnie planowanej
Za siedmioma górami, za siedmioma lasami, gdzieś w miejscu pozbawionym czasu oraz współrzędnych na mapie jest farma. Położona w kotlinie, otoczona przez wzgórza i las. Żyją i pracują na niej Samuel i Judyta Covey. Niestety, sytuacja jest zła – bliżej nieokreślone zagrożenie sprawia, że spada wydajność gospodarstwa, co w prosty sposób przekłada się na to, że Coveyowie nie są w stanie zrealizować założonego przez państwo planu zbiorów.By zbadać sytuację na miejscu oraz odkryć przyczynę niepowodzeń na farmę przyjeżdża młody, demoniczny urzędnik – Wilhelm Bloor. Natychmiast zabiera się do pracy i zaczyna przesłuchania. Jest dociekliwy, nieubłagany i z każdym pytaniem przesuwa granicę z uzasadnionej troski o zbiory w kierunku naruszania prywatności oraz intymności bohaterów. Nie można się przed nim ukryć, wydaje się być wszędzie. Jego zachowanie wywiera coraz większy wpływ nie tylko na Sama i Judytę, ale również na ich sąsiadkę i przyjaciółkę – Sarę. Atmosfera jest coraz cięższa, na jaw wychodzą skrywane tajemnice, żale i namiętności. W pewnym momencie w rękach bohaterów pojawia się strzelba i nie mamy już wątpliwości, że ktoś zrobi z niej użytek. Pozostaje tylko pytanie, kto to będzie...
Autorką „Łowcy" - w oryginale „Foxhunter", co zdradza więcej niż polski tytuł – jest pochodząca z Wielkiej Brytanii Dawn King. Sztuka ta jest jej literackim debiutem, który otworzył dla niej drzwi do popularności. Nie jest to dziwne, mamy w nim przecież na pozór wszystko to, co dobrze się ogląda i dobrze się sprzedaje – opresyjne państwo, bohaterów usiłujących się wymknąć systemowi, tajemnice, które ciążą każdemu z nich, narastającą z każdą chwilą atmosferę strachu i paranoi. Stąd też pewnie trafione wydawało się reklamowanie spektaklu jako połączeniu twórczości Orwella, Lyncha i Tarkowskiego. Problem niestety w tym, że King poza zarysowaniem fabuły i zawiązaniem akcji, do prac wcześniej wymienionych artystów zwyczajnie nie dorasta... Naturalnie, „Łowca" ma w sobie nieco świeżości, ale w pewnym momencie tekst przestaje się bronić, bohaterowie nie są prowadzeni konsekwentnie, stają się coraz bardziej nijacy i przewidywalni. Tak, jakby autorce zabrakło pomysłów na to, co z nimi dalej uczynić. Niestety, nie stać jej było również na niesztampowe zakończenie, co potęguje wrażenie, że „Łowca" nigdy nie będzie wymieniany jako sztuka, która wniosła coś nowego i przełomowego do teatrów.
Polska adaptacja „Foxhuntera" broni się zdecydowanie aktorstwem. Cała czwórka bohaterów jest w swych rolach bardzo autentyczna, przekonywująca. Emilia Komarnicka – Klynstra jako Judyta jest spokojna, nieco wycofana, stojąca wiernie przy mężu nawet wtedy, gdy ma szansę (a nawet dwie) na rozpoczęcie nowego życia i odcięcia się od konieczności radzenia sobie ze stratą. Tomasz Schuchardt w roli Samuela – z jednej stojącego na straży swojego gospodarstwa mężczyzny i męża, a z drugiej pogrążonego w żałobie i nienawiści do siebie człowieka – nadaje swojemu bohaterowi głębię, przekazuje całe spektrum emocji, nie ocierając się o banał. Zmiany zachodzące w postaci Sama aktor pokazuje w sposób nad wyraz wiarygodny. W roli przyjaciółki Judyty – Sary – oglądać możemy bardzo dobrą Olgę Sarzyńską. Jej postać występuje jakby na uboczu rozgrywki toczącej się między małżeństwem Coveyów i Bloorem, ale każde jej pojawienie się przynosi ze sobą coś istotnego. W roli tytułowego „Łowcy" oglądać możemy natomiast Adriana Zarembę. Od pierwszego momentu, w którym pojawia się w kuchni na farmie – ubrany w czarny skórzany płaszcz, z kamienną twarzą, bez widocznych emocji – sprawia, że jego postać intryguje. Niemalże skandowane pytania, narzucona przez samego siebie surowość, fanatyczne dążenie do wywiązania się z powierzonej misji sprawiają, że Zaremba hipnotyzuje i straszy.
Reżyser spektaklu – Wojciech Urbański – prowadzi swoich bohaterów w sposób konsekwentny, rysując ciekawe sylwetki i wydobywając z nich maksimum tego, czym „Łowca" może się bronić, czyli dobrego pomysłu. Zarówno reżyser, jak i aktorzy sprawiają, że pomimo wielu niedociągnięć fabularnych, spektakl ogląda się dobrze. Jest w tym również niemała zasługa odpowiedzialnej za scenografię Justyny Elminowskiej, która mając do dyspozycji niewielką przestrzeń wykreowała za pomocą przesuwanych elementów dekoracji rozmaite miejsca, w których rozgrywa się akcja.
Carl Gustav Jung powiedział, że „spotkanie dwóch osobowości przypomina kontakt dwóch substancji chemicznych: jeżeli nastąpi jakakolwiek reakcja, obie ulegają zmianie.". I to właśnie możemy oglądać na deskach Teatru Ateneum – każdy z bohaterów przechodzi zmianę, odwracają się role i na końcu trudno powiedzieć, kto jest tu łowcą, a kto lisem. Jest to jednak zasługa w głównej mierze aktorów i reżysera. Bo Dawn King, autorka dramatu, pozostawiła swoich bohaterów samych, tracąc po drodze rozmach i pozwalając sobie na nadmierne uproszczenie zwłaszcza końcówki swej sztuki, z której wniosek płynie jeden – na radzenie sobie z depresją najlepiej pomaga strzelba.
A gospodarka centralnie sterowana w ten czy inny sposób skazana jest na porażkę.
Izabela Wolska
Dziennik Teatralny Warszawa
1 października 2019