Powstańcza opera na miarę naszych czasów
Dokładnie osiemdziesiąt lat temu wybuchło Powstanie Warszawskie, długo przygotowywana akcja Polskiego Państwa Podziemnego mająca na celu wyzwolenie stolicy z okrutnej pięcioletniej okupacji hitlerowskiej i przejęcie Warszawy przed nadchodzącą sowiecką „czerwoną zarazą". Powstanie upadło po 63 dniach bohaterskich walk, a Warszawa została zrównana z ziemią.Była to największa bitwa całej II wojny światowej stoczona przez organizację podziemną z wojskami okupacyjnymi. Kolejne pokolenia Polaków co roku oddają hołd poległym powstańcom i cywilom oraz dosłownie zmartwychwstałemu miastu. Na okrągłą osiemdziesiątą rocznicę obchodów wybuchu Powstania Muzeum Powstania Warszawskiego zamówiło niezwykłe dzieło, wyjątkową pod każdym względem operę, a jej reżyserię powierzono Krystianowi Ladzie.
Operę tę trudno opisać, bo jest zupełnie nowa i niepodobna do niczego, czyli wreszcie jest tak, jak trzeba: opery z założenia miały być ciągle nowe, nikt normalny nie poszedłby dwa razy na to samo przedstawienie – to tak, jakby chodzić do kina na ciągle ten sam film. Może to brzmieć jak żart, ale nasz współczesny koncept kanonu operowych dzieł i oglądania ciągle tych samych klasyków w nowych obsadach i inscenizacjach, to zupełne postawienie na głowie zamysłu twórców operowych ubiegłych wieków.
Krystian Lada, warszawiak mieszkający od dwudziestu lat w Holandii i Belgii oraz uznany librecista, dramaturg i reżyser, wrócił więc do źródeł – wymyślił nowe, wymyślił dzieło opowiadające historię Powstania na trzech planach jednocześnie. Podzielił widownię na trzy grupy i kazał im wędrować po terenie Muzeum, które pełni funkcję żywego teatru w tkance miasta – wskrzeszonego, chaotycznego, wciąż noszącego rany i blizny, pulsującego rozwojem i życiem. Wymyślił, żeby zamiast walczącego warszawskiego żołnierza pokazać bezbronną wobec wydarzeń z 1944 roku kobietę w cywilu, potem żeby przenieść ją o dwa pokolenia w przód do Paryża i skonfrontować z wnuczką zagubioną w pustce duchowej roku 2024, i żeby idee wolności oraz walki o coś większego niż własne życie zobrazować postacią Joanny D'Arc. Kto takie coś wymyśla? Krystian Lada.
Jestem wnuczką powstańców, Warszawa płynie w moich żyłach. Od lat 1 sierpnia odczuwam jako największe w roku święto państwowe. Spektakl wrażeniowy, site opera, opera chodzona, site-specific opera – te próby opisania widowiska D'ARC to tylko słowa, a tu wszystko dzieje się naprawdę, odczuwasz to we własnym ciele. Warszawa jest zbudowana na gruzach i ciałach tych, którzy za nią polegli. Stąpasz po nich i miej świadomość świętości tego miasta, czuj jego oddech i krew. To nie jest recenzja. To jest opis pracy mojego serca w trakcie oglądania.
Długa jest lista twórców i wykonawców D'ARC opery, ale palmę pierwszeństwa, tuż po reżyserze, dzierży Lilianna Krych, dyrygentka całości. Brakuje mi wprost słów, żeby opisać jej wspaniałą pracę – muzykę do spektaklu napisało czworo kompozytorów współczesnych, przy czym na przykład Rafał Ryterski przerobił, pardon le mot, Verdiego na niemal klubową wersję z elektroniką i perkusją, a Teoniki Rożynek stworzyła takie kapanie wody, że czujesz, że jesteś w kanałach – i Lilianna Krych to wszystko uniosła, i zespoły instrumentalne, i wokalne, i dziesięć wiolonczelistek w każdym wieku grających jednocześnie. Szacunek, podziw, niedowierzanie!
Kompozytorka i wiolonczelistka Dobrawa Czocher jest w spektaklu Joanną, mieszkanką bombardowanej Woli sprzed osiemdziesięciu lat. Przejmujący jest utwór, którym krucha dziewczyna walczy z narastającym grzmotem śmierci, rozdzierające serce jest jej podnoszenie smyczka jako broni przeciw czołgom. „Opowieść Joanny – Sonata w jednej części na wiolonczelę solo", której Czocher jest autorką i wykonawczynią, oraz kompozycja dźwiękowa Wojciecha Błażejczyka, w której wykorzystał fragmenty nagrań powstańczego radia „Błyskawica", to przepiękna muzyka, a cała ta część to przepiękna, wzruszająca kreacja. Serce mi płakało, gdy potem płonęły zgliszcza, a wraz z nimi płakała na skrzypcach solo Kamila Wąsik-Janiak.
Posągowo piękna jest Agnieszka Grochowska jako współczesna wnuczka Joanny, Joan – oderwana od historii, negująca wagę przeszłości, przerażona przyszłością, pełna pretensji i pustych, lecz nośnych haseł. Odkrywa swoją tożsamość, siłę, i misję, kiedy zaczyna rozumieć, że jej niechciana historia tworzy ją samą. Poetycki obraz czytania babcinych kliszy i obrazów z Powstania zderza się z lękiem pokolenia, które ma wizję Ziemi żywcem z filmu „Interstellar". Ekspresja aktorska Grochowskiej to nieopisana wrażliwość i cudownie kobieca potęga.
Najciekawszą z trzech kobiet, Jehanne d'Arc, kreuje śpiewaczka Gabriela Legun, i to oczywiście musi być Giovanna, po włosku, bo to prawdziwa opera. Giuseppe Verdi napisał dwieście lat temu, zresztą dość głupią, operę „Giovanna D'Arco", gdzie są sceny snu Joanny nawiedzanej przez różne duchy – stało się to inspiracją dla Lady do koncepcji łączenia bohaterek we śnie, tajemnej przestrzeni poza czasem. Legun jest doskonała wokalnie i pełna wyrazu: wchodzi na scenę prowadząc białego konia – symbol zwycięskiej dziewicy, świętej patronki Francji – i śpiewając maszeruje, leży, kłóci się, odpiera ataki, a jej głos jest tak samo gładki i świeży w każdej sytuacji. Historia prawdziwej Joanny D'Arc jest zupełnie niewiarygodna: sześćset lat temu nikomu nieznanej, niepiśmiennej wiejskiej dziewczynie król Francji, na podstawie jej oświadczeń o objawieniach od Boga, powierzył dowodzenie wojskiem, które poprowadziła do zwycięstwa, za co zapłaciła własnym życiem, wykonano na niej mord sądowy. Kto takie rzeczy bierze z historii, łączy z ideą walki o wolność w Powstaniu Warszawskim oraz ze współczesnym wołaniem o przyszłość i o sens życia? Krystian Lada.
Moje serce biło mocno, kiedy słuchałam „Stabat Mater" w wykonaniu członków zespołu „Match Match Ensemble" trzymających pochodnie w nocnym ogrodzie. Wokół pulsowało miasto, zabite i powstałe z martwych, a oni śpiewali po łacinie pieśń średniowiecznej sekwencji, która opisuje największy ludzki ból – ból matki opłakującej śmierć zakatowanego syna. Ilu takich synów pogrzebałaś, Warszawo? Przejście przez szpaler głosów skandujących „paradisi gloria" było mistycznym przeżyciem. Chwała raju... przekonanie, że umiera się za słuszna sprawę. Tę wersje „Stabat Mater" skomponował Roman Padlewski, kompozytor, pianista, skrzypek, dyrygent i powstaniec warszawski, który zginął szesnastego sierpnia. Dziękuję za tę muzyczną perłę.
Powracające do siebie w snach trzy Joanny łączy woskowa figura wytwornej damy, która powoli topnieje w ostrym świetle skierowanych na nią lamp. Woskowa świeca, duchowy symbol czystości i światła, jest tutaj odwrócona i pozbawiona sensu – ten wosk nie jest lampą, a uchodzi z niego cała materia, tak jak uchodziło życie z ciał uciekinierów leżących gdzieś w schronach na niegdyś białych materacach. Smutne pozostałości roztopionej figury są jednak czytane przez chór kobiet, rozpoznawane jako odłamki nigdy niepokonanej potęgi. Szymon Komasa jako śpiewający Anioł Historii oraz Dominik Bobryk, Michał Adam Góral i Wojciech Grudziński, w spektaklu również kompozytor i gitarzysta, w finale przedstawienia zanurzają się w sile tych wszystkich kobiet, toną w niej, taplają się w niej, wynurzają z niej i odradzają. Męskość i testosteron, który dźwiga świat, wychodzi z kobiecych wód. A one nigdy nie wyschną.
Większość odbudowujących Warszawę, mam na myśli tysiące rąk i grzbietów schylających się, dźwigających i grzebiących w gruzie w poszukiwaniu cennych cegieł, to były kobiety. Państwo wiedzieli? Ja się dowiedziałam dwa tygodnie temu podczas Urodzin Starówki.
Spektakl zawiera stosunkowo mało nowoczesnych dziwactw, jak na operę współczesną, ale zrobiłabym lekką rewizję panteonu wielkich kobiet – my tu o Powstaniu Warszawskim, proszę państwa.
To nie jest recenzja. To jest interpretacja mojego elektrokardiogramu.
Agnieszka Kledzik
Dziennik Teatralny Warszawa
3 sierpnia 2024