Schulz wdarł mi się w psychikę
- W każdym z moich spektakli ważna jest nadzieja. Często czytam w recenzjach błędne oceny, że uprawiam teatr śmierci, beznadziejnej egzystencji - mówi Leszek Mądzik.Sylwia Hejno: Włącza się światło, a widzowie wciąż siedzą. Nikt nie klaszcze, nie wychodzi, nie wiadomo za bardzo co robić. To chyba już reguła po pańskich spektaklach.
Leszek Mądzik: Może to zabrzmi nieco kokieteryjnie, ale to dla mnie wymarzona sytuacja. Czasem, kiedy za szybko rozlegają się brawa, mam wrażenie, że czegoś zabrakło, że widocznie ten gest kurtuazji jest silniejszy od tego, co chciałem w widzu wywołać. Chciałbym go na tyle sparaliżować, żeby nie miał odwagi bić braw, bo cisza wywołuje odczucie, że nie chciałbym tak szybko z tego stanu wyjść.
Budzi refleksję i wrażenie świętości, proszę zwrócić uwagę jaka cisza panuje w świątyniach. Z kolei bardzo nie lubię, gdy ktoś po spektaklu mnie zaczepia i pyta: "o czym to było?", to dla mnie bardzo niezręczne. Wolałbym, żeby ta osoba sama to odkryła, może nie od razu, ale później, pod wpływem różnych doświadczeń i sytuacji, które przywołają tamte obrazy.
Mawia pan, że pan nie oświetla pan, ale świeci. Dlaczego?
- Ponieważ nie interesuje mnie droga światła do obiektu, ale sprawienie, aby sam obiekt stał się światłem. To daje mi czystość obrazu, nie chcę go zakłócać prozaicznym wymiarem technicznym.
Okno pana domu z dzieciństwa wyglądało na cmentarz i kostnicę...
- One były nieco dalej, natomiast regularnie widywałem kondukty żałobne jadące w tę stronę. Był wtedy taki obyczaj - konny karawan ze szklaną szybą, z charakterystycznymi aniołkami, a za nim podążali żałobnicy. Taki widok był normalną częścią mojej codzienności, nie było w tym dla mnie nic niepokojącego, ani tragicznego. Pamiętam, że gdy jedliśmy obiad, to nad stołem, na wysokości parapetu, karawany przepływały nad talerzami. Jedni mają widok na morze, ja akurat na karawany.
Czy w jakiś sposób to na pana wpłynęło, gdy zainspirował się pan Brunonem Schulzem?
- Myślę, że w jego twórczości możemy odnaleźć podobne odcienie szarości. Kiedy po raz pierwszy pojechałem do Drohobycza dostrzegłem na nim podobną patynę, jaką były pokryte miasta lat pięćdziesiątych Kielcach. Powitało mnie szare, wyciszone miasteczko. Pamiętam wędrówkę Schulzowskim szlakiem podczas festiwalu jego imienia. Przy każdej "stacji" czytano wybrany fragment jego utworów, mnie przypadł w udziale tekst, który odczytywałem dokładnie w tym miejscu, gdzie umarł i to był pierwszy impuls, który dał mi dużo do myślenia. Potem przywiozłem do Drohobycza "Bruzdę" , a Schulz coraz bardziej wdzierał mi się w psychikę swoimi rysunkami. Szczerze przyznam, że to one mnie szczególnie fascynują, może nawet bardziej od literatury.
Wielokrotnie się pan do nich odwoływał, zarówno w "Lustrze", jak we wcześniejszych wystawach.
- Pierwsza wystawa odbyła się w Muzeum Narodowym w Kielcach, potem w jednym z baraków na Majdanku, następnie na lubelskim Starym Mieście w Noc Kultury i we Lwowie. Potem zacząłem się zastanawiać, czy to wszystko już zwieńczyło moją identyfikację z Schulzem, czy potrzebuję wejść w tę materię jeszcze głębiej. Doszedłem do wniosku, że muszę jeszcze niektóre rzeczy wyrzucić z siebie, i tak narodził się spektakl. Na podstawie "Pokojów Pamięci", rekwizytów, scen i nastroju tej wystawy budowałem sobie w głowie kawałek po kawałeczku scenariusz przedstawienia.
Dlaczego wybrał pan opowiadanie "Samotność"?
- Ponieważ kojarzy mi się z czytaniem siebie, nie z zobaczeniem swego obrazu, ale z przeniknięciem własnej osoby. Spojrzenie w taflę lustrzanego szkła do dopiero początek.
Aż w pewnej chwili patrzący staje się obcy sam sobie.
- A wie pani dlaczego? Wyobrażam, że on jest cały czas obok siebie, ma dystans do swoich słabości, nieustannie siebie recenzuje.
W opowiadaniu pojawia się lęk, wyobcowanie, jak i nadzieja, że można przywołać bezpieczne drzwi z dzieciństwa. Co było panu bliższe?
- W każdym z moich spektakli ważna jest nadzieja. Często czytam w recenzjach błędne oceny, że uprawiam teatr śmierci, beznadziejnej egzystencji. Rzeczywiście "Lustrem" chcę spenetrować tę warstwę utkaną z lęku istnienia, z przeczucia śmierci, tego, że kiedyś będzie getto,ale podobnie jak u Schulza - dzieje się to podskórnie. Równie ważny był dla mnie Schulz-mężczyzna, który dla siebie odkrywa kobietę i się nią fascynuje, ale jednocześnie, poddany presji własnej fascynacji, nie ma odwagi, by ją zdobyć... Dlatego też w spektaklu od spełnienia ważniejsze jest pożądanie, urok wizji, które mu towarzyszą.
A jednak w pana spektaklach, jak i na fotografiach, dominuje korozja, proch, niszczenie.
- Ale z tego zawsze coś powstaje, taki jest odwieczny cykl natury. Dla mnie najbardziej pociągająca jest chwila przed - moment samego odchodzenia, proces kiedy człowiek powoli zatraca się w czerni.
Trochę to niemodne.
- Czasami aż się boję, bo wiem, że świat oczekuje czegoś innego, a ja się tak zaparłem, że coraz głębiej brnę w surowość i prostotę. Rzeczywiście to pewien absurd w świetle możliwości dzisiejszej techniki: chcieć realnie zrobić to, czego można dokonać jednym przyciskiem komputera. Uważam jednak, że im więcej środków, tym bardziej nas uwodzą i oddalają od tego, co ważne.
Jak postrzega pan teatr Lupy, Jarzyny, Warlikowskiego?
- Najbliższy jest mi Lupa, ale ogólnie mam szacunek dla tych reżyserów, bo wiem, że prezentują oni inny rodzaj myślenia. Aby sięgnąć do moich inspiracji, musielibyśmy nieco się cofnąć w czasie. Bardzo ceniłem Grzegorzewskiego, jego "Nowe Bloomusalem" według Jamesa Joyce'a dosłownie mną wstrząsnęło, wciąż żyje w mojej pamięci "Umarła klasa" Kantora. Mam wrażenie, że współcześnie chodzi o to, aby zaszokować, a następnie skłonić do zastanowienia. Mam świadomość, że cały czas rodzą się nowe języki, ale ja chciałbym zdobyć widza inaczej, nie przez prowokaćję, ale raczej bezszelestnie w aksamitnych rękawiczkach. Swoją drogą miałem kiedyś kilka pomysłów na to jak wyciąć parę numerów, żeby wszyscy o mnie pisali.
W samej czerni byłoby trudno, a towarzyszy panu od początku.
- Owszem, w pewnym momencie zacząłem się zastanawiać, czy coś się we mnie nie wypaliło, czy nie mam stałego arsenału, z którego pobieram elementy i na nowo je kompiluję... Czułem, że robi się niebezpiecznie, że trzeba pożegnać się z mrokiem i tak powstała "Bruzda", która była dla mnie przełomowym punktem. Chciałem wykrzyczeć, że stoję pod murem i nie wiem co dalej.
Czy Leszek Mądzik potrafi żyć bez czerni?
- Nie potrafi. Znów się ukryłem w ciemności, ale tym razem przyniosła mi ukojenie i czuję, że jest dobrze.
***
"Lustro" zobaczymy podczas jesiennych Konfrontacji Teatralnych
Sylwia Hejno
Polska Kurier Lubelski
1 czerwca 2013