W zwierciadle kosmosu
Premiera „Solaris" miała wyjątkową oprawę. Po najkrótszej w roku nocy świętojańskiej Brytyjczycy postanowili opuścić wspólnotę europejską, polska drużyna wygrała kolejny mecz piłki nożnej, a nad Małopolskę nadciągały już gradowe burze. Dyrektor Orzechowski żegnał teatr i witał swojego następcę. Wieczór przemian w świecie stał się wieczorem wielkich pytań na scenie.„Solaris", arcydzieło Lema, nie jest powieścią prostą w adaptacji, mimo to doczekało się trzech wersji filmowych (dwóch radzieckich i jednej amerykańskiej) a w teatrach polskich też miało już kilka wystawień (m. in. w Teatrze Polskim w Szczecinie w r. 1995, Teatrze Rozmaitości w r. 2009, Teatrze Śląskim w r. 2011, Teatrze Latarnia w Białymstoku w r. 2013). Nie tylko wdzięczny plastycznie oraz pobudzający wyobraźnię temat podróży kosmicznej i kontaktu z obcą cywilizacją czy moda na fantastykę stanowią o popularności tego dzieła. „Solaris" jako powieść na poły filozoficzna wciąż przekazuje prawdę o ludzkiej kondycji, o naszych lękach, o tym, że nie zbawimy świata jeśli nie zbawimy wpierw siebie. Te odwieczne dylematy w obliczu przemian geopolitycznych, modeli życia, zmian klimatycznych, problemu postępującej eksploatacji zasobów naturalnych i skażenia środowiska są dziś niestety nad wyraz aktualne.
„Solaris" to spektakl zaskakujący. Po pierwsze dlatego, że najjaśniej świecą w nim gwiazdy drugiego planu: Tomasz Wysocki w roli Snauta oraz Ewelina Przybyła w roli Dzikiej. Wysocki zdecydowanie kradnie widowisko Grzegorzowi Mielczarkowi w roli Kelvina. Monologi Snauta okazują się najważniejsze i najbardziej znaczące dla całości spektaklu, bo oparte na precyzyjnie zbudowanej psychologii postaci. Snaut to rola pełna, przejmująca wyrażająca indywidualny i zbiorowy dramat bohaterów spektaklu. Wysockiemu wierzy się od pierwszych chwil pojawienia się na scenie, podczas gdy ubogo zainscenizowane solowe partie Mielczarka wypadają sztucznie a czasem zwyczajnie nużą schematycznością. Dzika w wersji Eweliny Przybyły nie wypowiada ani jednej zrozumiałej kwestii lecz jej wokalizy i ruch sceniczny to próba świetnego warsztatu oraz wielkiej aktorskiej wrażliwości. Dzika wyraża to, co dzieje się z każdym z bohaterów przy pomocy śpiewu, jęku, świetnej dyscypliny i świadomości ciała na scenie. Gdyby nie partie Snauta i Dzikiej „Solaris" mogłoby się okazać zwykłym melodramatem z pustymi scenami ubierania i rozbierania kombinezonów.
Drugim zaskoczeniem jest wielka przestrzeń sceniczna wykorzystywana w pełni znów tylko przez bohaterów drugiego planu. Bardzo oszczędna, przemyślana scenografia, tworząca poczucie alienacji, obcości oraz ożywiana za pomocą samych świateł oraz projekcji atmosfera dziwacznej stacji kosmicznej to wyjątkowo mocne punkty przedstawienia. Jednym aktorom daje to pole do popisu. Wysocki czuje się w tej przestrzeni dobrze zadomowiony. Mielczarek i Agnieszka Kościelniak w roli Harey zmuszeni zostali cały czas poruszać się tylko z przodu sceny, głównie w okolicach medycznej leżanki. Podczas gdy Dzika, Ocean, Sartorius i Chłopiec przemieszczają się i wygrywają swe role w kilku planach, Harey i Kelvin na zmianę padają sobie w ramiona lub monologują w dość statecznie ustawionych scenach spowalniając przez to napięcie i rozwój akcji spektaklu. Z niecierpliwością oczekuje się wówczas Snauta, który zjawia się niczym „deus ex machina" w każdym bardziej nużącym momencie widowiska.
W przypadku adaptacji scenicznej dzieła posiadającego już świetną wersję kinową, konieczne jest znalezienie nowego aktualnego klucza interpretacyjnego. Plastyk ma tutaj zawsze pole do popisu jeśli chodzi o samo projektowanie kosmicznych przestrzeni, lecz to adaptacja i wyznaczenie akcentów decyduje o wymowie całości. Andrij Tarkowski nie oszczędzał widza, pokazywał w ostatnim ujęciu, że samotność człowieka w kosmosie to jego nie dająca nadziei na zbawienie podróż z bagażem pamięci w nieskończoność własnej psychiki.
30 lat później Steven Soderbergh mamił widzów nadzieją na romansowy happy end.
Wojciech Kościelniak również skupił się na stylistyce melodramatu, która pasuje do musicalowej konwencji a la Bob Fosse znanej już z jego pierwszych wrocławskich realizacji scenicznych. Dwójka głównych bohaterów gra manierą typową dla komedii romantycznej, a początkowe sekwencje ich dramatu są pełne przydługich serialowych scen przebierania się lub wzajemnego rozbierania. Rozbieraniu aktorek towarzyszy też uprzedmiotowienie ich w erotycznych popisach tanecznych. Tak oto mistyczny wysyłający niezrozumiałe sygnały ocean cytoplazmy staje się w tej adaptacji atrakcyjną dwudziestolatką, która poprzez pląsy do jazzowych kompozycji „komunikuje" się z bohaterami lub popycha ich do aktów samobójczych. Pragnienie estetyzacji i upostaciowienia bezpłciowego bytu, jakim w powieści jest ocean otaczający planetę Solaris i ostatecznie nadanie mu rysów pięknej niewiasty zakrawa o lekką groteskę lub brak szacunku dla inteligencji oraz wyobraźni widzów. Doprawdy, akurat w tym przypadku skrajnie posunięta banalizacja treści książki poprzez dodatek atrakcji scenicznej w postaci obnażającej swe piersi w trakcie tańca aktorki naprawdę niweczy możliwość przekazu głębszych treści filozoficznych.
Trójka postaci, które stanowią centrum dramatu (Ocean, Harey i Kelvin) wypada blado i nieprzekonywująco. Bliżej im do bohaterów romasu w konwencji jazz-baletu niż do tworów nieznanej formy życia oraz projekcji umysłu skołowanego kosmonauty. Tylko wymienieni już Snaut oraz Dzika wyrażają autentyczne zagubienie, poczucie błahości swej egzystencji oraz pokorę wobec istoty tak niepojętej i obcej, że aż fascynującej i budzącej trwogę.
Spektakl Kościelniaka najmocniej wybrzmiewa w zakończeniu, w którym widać wołanie o ocalenie wrażliwości oraz powrót do tego, co najczulsze i najdelikatniejsze w człowieku. Może być to też wołanie o prawo do duchowości i humanizmu. Wysocki i Mielczarek w sposób prosty i przejmujący wypowiadają tu swoje najlepsze monologi, zaś Przybyła po raz drugi deklamuje tekst po japońsku tym razem w ciszy i skupieniu kierując go wprost do widowni. Jest w tej pięknej recytacji coś z miłosnego wyznania i modlitwy. Dzika mówi w dla większości widzów raczej obcym języku prawie łamiącym się i pełnym czułości głosem. Mówi jak ktoś, kto wie, że jest obcy, ale przecież jest bliźnim, tak samo jak my kochającym, cierpiącym, bojącym się samotności i odtrącenia. To właśnie Ewelinie Przybyle przyszło wyrazić najważniejsze przesłanie spektaklu: pragnienie nawiązania kontaktu i bycia zrozumianym.
Jakub Wydrzyński, Jw051082
Dziennik Teatralny Kraków
28 czerwca 2016