Wszystko dobre, co się wreszcie kończy

Niewielki jest wybór wśród zgniłych jabłek
William Shakespeare

Można powiedzieć, że mamy za sobą ostatnią w tym sezonie premierę w Teatrze Osterwy i chyba wypadałoby to stwierdzić z ulgą. Po wspaniałej "Sarmacji", widzowie pełni nadziei na dobrą sztukę, udali się do teatru. Choć dni już długie, pogoda piękna i zamiast tego można by pojechać za miasto. Pełni nadziei widzowie musieli się, niestety, rozczarować.


Najlepiej świadczy o tym fakt, że już podczas przerwy część miejsc na widowni opustoszała. Trudno się dziwić: tytuł obiecujący, wybitny reżyser o świetnej opinii, a jednak sztuka zrobiona źle. I nawet ciężko tu zwalić całą winę na aktorów, jak to się robi zazwyczaj, bo tym razem zawinił brak pomysłu na inscenizację, a wręcz brak pomysłu na całą sztukę. Wszystko to bardziej przypominało szkolny teatrzyk niż zawodowy teatr dramatyczny. Cóż, nie zawsze udaje się z dobrej sztuki zrobić arcydzieło teatralne. Jedna z niewielu rzeczy, która naprawdę udała się w tej sztuce, to kostiumy Sławomira Smolorza. Mimo że były to stroje z epoki, wydawały się być naprawdę lekkie, stylowe i zrobione z dużym wyczuciem. Co bardzo ważne, były świetnie dopasowane do aktorów i ich ról, kolorowe i różnorodne. Główne role zagrali tym razem Kinga Waligóra i Krzysztof Olchawa, nagrodzony Złotą Maską za rolę w "Idiocie". Helena Kingi Waligóry nie była ani zabawna, ani żałosna, a momentami wręcz żenująco sztuczna. Pokazały się wszystkie słabości techniczne aktorki, a rola zagrana była tak, jakby Waligóra bała się, że za chwilę zapomni tekstu. I po raz kolejny górę wzięła nadekspresyjność, a przecież nie można całej roli zbudować na krzyku i machaniu rękami. Partnerujący jej Krzysztof Olchawa jest momentami tak obojętny, że aż bez wyrazu. Początkowo odnosi się wrażenie, że aktor gra z tak dużym luzem, ale później widać wyraźnie, że jest to jakiś rodzaj obojętności. Tylko pytanie, czy jest to obojętność w stosunku do widza, czy raczej znudzenie postacią, którą gra. Olchawa miał kilka dobrych scen, jak choćby ta, w której próbuje zdobyć serce Diany. Tam faktycznie uwodzicielski uśmiech i sposób bycia robią swoje. Ale biorąc pod uwagę całą rolę, przeważa lekkie znużenie i obojętność. Monika Babicka grająca Włoszkę - Dianę dostała chyba rolę życia. Można to rozpoznać już w jej pierwszej minucie na scenie, kiedy wbiega i piszczy. Co bardziej znudzeni budzą się, a reszta widzów krzywi się w niesmaku. Może Babicka próbowała oddać włoski temperament, ale niekoniecznie polega on na pisku i krzyku, a tak właśnie była zbudowana ta rola. Diana to pozytywna postać, dobroduszna, włoska dziewczyna, która powinna budzić sympatię i uśmiech, a w tym przypadku jedyne uczucia to litość i niesmak. Jedna z niewielu pozytywnie zagranych ról to Parolles w wykonaniu Witolda Kopcia. Kiedy trzeba, był zabawny, innym razem budził litość i współczucie. Parolles to cwaniaczek, fantasta szukający sławy na dworze królewskim. Bujnie opowiada o swoim dotychczasowym życiu, ubarwiając je tak bardzo, jak tylko się da. Gdy w końcu Bertram wraz z przyjaciółmi demaskuje go, okazuje się, że waleczny i dzielny Parolles to w rzeczywistości tchórz, który potrafi zdradzić przyjaciół bez żadnych skrupułów, gdy tylko czuje się zagrożony. Kopeć właśnie tak przedstawił swojego bohatera. Bez krzyku, pisku, bez udziwnień. Po prostu, oszczędnymi środkami. Za tą rolę naprawdę należą się brawa. Najzabawniejsze postaci w tej sztuce to czwórka dworzan króla, późnej żołnierzy: Szymon Sędrowski, Mikołaj Roznerski, Jerzy Kurczuk i Wojciech Dobrowolski. Właściwie można powiedzieć, że to jedne z nielicznie dobrze zagranych ról. Wnieśli do tej marnej sztuki trochę życia, poprawnej i pozytywnej ekspresji, energii, momentami nawet zmuszali do uśmiechu. Nie wszystkie sceny z ich udziałem były rewelacyjne, ale nie wszystko, co dzieje się na scenie, zależy od aktorów. Po prostu realizowali zamysł reżysera, może nie do końca dobry. Ale scena na dworze króla, w której Helena wybiera sobie kandydata na męża, lub ta, w której aktorzy udawali drzewa, trzymając w rękach zielone gałązki, to sceny warte uwagi. Zabawne i chociaż minimalnie rekompensujące nudę i senność, które pojawiały się siłą rzeczy. Cała sztuka trwa prawie trzy godziny, które niestety, urastają do nieskończoności i w miarę upływu czasu, coraz częściej spogląda się na zegarek. Pojawiły się opinie, że po przetrwaniu pierwszej części, druga jest zdecydowanie lepsza, ale nie dało się tego zauważyć. Co bardziej niecierpliwi widzowie wyszli już w czasie przerwy. I nic dziwnego, bo na scenie bardzo rzadko coś się działo. Ironiczny i momentami zabawny Szekspir został spłaszczony do nudnych dialogów, krzyku lub mało zabawnych seksistowskich improwizacji. Teatr im. Juliusza Osterwy w Lublinie William Szekspir "Wszystko dobre, co się dobrze kończy" przekład: Maciej Słomczyński reżyseria: Tadeusz Bradecki scenografia i kostiumy: Sławomir Smolorz Obsada: Henryk Sobiechart, Tomasz Bielawiec, Krzysztof Olchawa, Jerzy Rogalski, Witold Kopeć, Artur Kocięcki, Andrzej Radosz, Jolanta Rychłowska, Kinga Waligóra, Magdalena Sztejman – Lipowska, Monika Babicka, Anna Torończyk, Szymon Sędrowski, Jerzy Kurczuk, Wojciech Dobrowolski, Mikołaj Roznerski Premiera: 27 czerwca 2008r.

Ewelina Drela
Dziennik Teatralny Lublin
11 lipca 2008