14.10.2017, sobota (...jak uwspółcześniać klasykę...)
Dziennik z niełatwych czasówOd wielu dni zastanawiam się co napisać o „Zemście" Aleksandra Fredry w Teatrze im. Juliusza Słowackiego, której premiera odbyła się 6 października. Mam kłopot z tym przedstawieniem, tym bardziej, że jest to dzieło Anny Augustynowicz, znakomitej reżyserki, wybitnego człowieka teatru.
Z jednej strony jestem pełen podziwu dla jej konsekwentnej inscenizacji fredrowskiego arcydzieła, uwspółcześnionej, ale bardzo osobiście, z dala od doraźnych trendów i mód. Nikt nie biega po scenie z „kałachem" zamiast karabeli, nikt nie rozmawia przez telefon komórkowy. Augustynowicz nie przepisuje wiersza, nie skraca go i nie zmienia, przeciwnie - aktorzy podają prawie cały tekst komedii, troszcząc się o zasady wersyfikacji. Dominuje czerń - w umownych dekoracjach i w kostiumach, dominuje smutek, może raczej przygnębienie. Odnoszę wrażenie, że inscenizacja Augustynowicz jest zapisem stanu ducha, pewnej bezradności jak dzisiaj w odpowiedzialny sposób zmierzyć się z klasyką, szczególnie z komedią tak obrosłą w legendę, jak „Zemsta". Wydaje mi się, że to było główne zadanie postawione aktorom. Tu i teraz macie zagrać Fredrę, z szacunkiem dla tego genialnego utworu, ale nie muzealnie. Tu i teraz - czyli również ze świadomością rozbitej i dosyć ponurej rzeczywistości, która was otacza, z całym bagażem waszych doświadczeń i przeżyć, ale bez tanich aluzji, bez kabaretowego dowcipu wprost. Niełatwe zadanie! Aktorzy starali się zamierzenie reżyserki zrealizować. Jak? Różnie. Niektórzy zbudowali postacie z resztek pamięci, nieco naiwnego odniesienia do tradycji. Niektórzy usiłowali nadać postaciom rysy nowego odczytania. Nikt się nie popisywał, nikt nie był nadmiernie kreatywny. Wszyscy jakby trochę wycofani, grali ze świadomością kwadratury koła niemożności. To bardziej próba niż spektakl, szkic wykonany delikatnym piórkiem. Za tą dyscyplinę intelektualną i warsztatową należą się zespołowi najwyższe słowa uznania. Również za lojalność wobec reżyserki. Bo to nie była gra o błyskotliwy sukces!
No właśnie, jest jeszcze druga strona spektaklu. Na szlachetny zamiar Augustynowicz czyha pewna pułapka. Dręczy mnie pytanie, czy „Zemsta" Fredry nadaje się do tego, aby za jej pomocą diagnozować naszą społeczną, polityczną, a nawet środowiskową rzeczywistość? Pozornie tak: bo zamek przedzielony murem zawsze będzie Polską, a niekończące się swary, często o przysłowiową pietruszkę, podszyte pieniactwem, totumfackością, zidioceniem, chciwością i chłodną kalkulacją pozostają takie same, przecież jako naród nie zmieniamy się prawie wcale. Konstatacje są banalne, więc cóż prostszego, trzeba ubrać fredrowskie typy w stosowne kostiumy współczesnych polityków, zapewnić rozpoznawalność masek i już mamy hecne widowisko, że boki zrywać. I niech jeszcze mówią na scenie prozą, najlepiej specyficzną nowomową, nie jakimś głupim i anachronicznym ośmiozgłoskowcem. Ale Augustynowicz jest na takie rozwiązanie za mądra, za elegancka, posiada swój specyficzny język artystycznej wypowiedzi. Zatem nie materia, a duch: wypalenie, pesymizm, brak pewności, niewiara... Tak jak u jej Papkina: przygnębienie trefnisia, któremu dzisiaj już nie wypada rozśmieszać widzów za wszelką cenę. Jeszcze raz dziękuję reżyserce za tak odpowiedzialne odczytanie Fredry. Mnie zafascynowało. Ale zadaję sobie pytanie - co pozostaje dla widza z takiej interpretacji: jeśli odrzeć fredrowskie charaktery z komediowości, wyrugować skrzący się humor, potoczystą lekkość, wdzięk i styl. To co nie pasuje do naszego „dziś" ma decydujące znaczenie dla „Zemsty", która jest przecież arcydziełem! Jak ją teraz grać? To już zupełnie inna sprawa.
Dobrze, że ten spektakl powstał. Mógłby być argumentem dla którejś ze stron w poważnej i potrzebnej dyskusji jak uwspółcześniać klasykę. Czy taka dyskusja powstanie? Wątpię. Większość wie lepiej jak to robić. Ja - nie!