17. Subiektywny spis aktorów teatralnych

już poza "Polityką"

Specyfika sztuki aktorskiej w samej rzeczy polega na tym, że tyleż zależy tu od człowieka, jego talentu, predyspozycji, wrażliwości i pracowitości, ile od czynników zewnętrznych: materiału, który dostanie, reżysera i partnerów, z którymi będzie pracować, otwartości odbiorców na jego propozycje - tudzież plam na słońcu, żył wodnych pod teatrem i innych okoliczności, wśród których przychylność sfer niebieskich zajmuje z pewnością poczesne miejsce

Dominika Bednarczyk [zwycięstwo]

Bergman daje partytury aktorskie niesłychanie wymagające; jakaż frajda, gdy im ktoś zachwycająco sprosta. Jej Anna z „Rozmów poufnych” w krakowskim Teatrze im. Słowackiego w imię miłości i uczciwości wobec samej siebie rozbija sztywne struktury społeczne – a potem przychodzi jej zbierać w sobie skorupy i po strukturach, i po zbankrutowanych uczuciach. Trzeba widzieć, jak jej oczy zapalają się i gasną, jak sylwetka sztywnieje z wewnętrznego bólu, jak walczy i poddaje się w tej samej chwili, jak jednym gestem młodnieje o trzydzieści lat (bo w spektaklu Iwony Kempy nie ma po kolei, akcja jeździ w przód i w tył). Maestria. I dowód, że „stare aktorstwo” – oraz „stary teatr” – wciąż mogą być żywe i piękne. Tylko dlaczego tak nieczęsto?

Aleksandra Bednarz [nadzieje]

Właściwie debiut – a dojrzałość fantastyczna. W 2084, autorskim spektaklu Michała Siegoczyńskiego (koprodukcja Teatru na Woli i radomskiego Powszechnego) gra w duecie z Krzysztofem Prałatem anty-love story. Opowieść o miłości poddawanej walkowerem – ale od początku skażonej wirusem entropii. I wie, diablica (skąd?), jak między namiętne tańce, pieszczoty i smażenie czułej jajecznicy wtykać bombki nieufności, złośliwości, nieledwie sadyzmu. Bez histerii, prędzej z rezygnacją. Co dziś młodym po głowie chodzi…

Przemysław Bluszcz [zwycięstwo]

Izabella Cywińska wpuściła go, niczym szczupaka, do stawu tłustych karpi, jakim wciąż jest Ateneum, i różnicę w, by tak rzec, stylu pływania widać z każdego miejsca Sceny 61. On nie szuka sposobów na rolę, rutyniarskich wytrychów, próbuje raczej – w dość niepozbieranej sztuce, jaką jest „Miasto” Griszkowca – przepuszczać przez siebie rodzaj irracjonalnego niepokoju, niepewności, zadziwienia samym sobą i przez to napięcie kogoś, kto odczuwa niewytłumaczalną chęć ucieczki, szukać emocjonalnego porozumienia z widownią. Tak się tu raczej przez rampę nie rozmawiało, to dobry kierunek. Aliści za wycieczkę na szczyty szmiry czyli udział w „Siostrach przytulankach” na Woli należy mu się biczowanko.

Arkadiusz Buszko [mistrzostwo]

Specjalista od ruchu scenicznego (prowadził własny teatr pantomimy w Szczecinie) od czasu, gdy zgolił grzywę, gra coraz oszczędniej, można by rzec, nieruchomieje. Ale też w jego spojrzeniach rzucanych znad haczykowatego nosa jest to, czego potrzeba, zarówno w kabaretowym „Życiu/instrukcji obsługi” (szczeciński Współczesny), jak w ironicznych „Rowerzystach” (koprodukcja z łódzkim Teatrem im. Jaracza): wyrazistość, hipnotyczne skupienie plus migoczące na dnie oka iskierki drwiny. Przy tej oszczędności środków wystarcza jeden starannie wybrany gest, jedno wyrzucenie ramion w górę, żeby skomplikowana postać tancerza‑transwestyty wcielającego się w swą zamordowaną siostrę („ID”, koprodukcja Współczesnego z krakowską Łaźnią Nową) zyskała przykuwającą moc.

Aleksandra Cwen [na fali]

Ma najlepiej z licznej obsady „Aktorów prowincjonalnych” w Teatrze im. Kochanowskiego. Gdy zdezaktualizowała się parabola antysystemowa, którą stał pamiętny film Agnieszki Holland a dyskursy o odwadze i oportunizmie – tak wtedy poruszające – ugrzęzły w płaskich przekomarzankach i zakulisowym folklorze, jej dramat, zakompleksionej „eksterny lalkowej”, przegrywającej miłość, ambicje i życie, dźwięczy szlachetnym tonem. Ma w sobie pokłady niezwykłego liryzmu – pozbawionego błysku, matowego, szczerego w swoistym nieoszlifowaniu, bardziej przekonującego, niż wszelkie płomienne uniesienia, nie pierwszy już raz na opolskiej scenie.

Michał Czachor [na fali]

Jest może – jako Sergiusz Wojnicew – najzabawniejszą z pięciu pań(!) ubranych w jednakowe rubinowe suknie w „Płatonowie” Mai Kleczewskiej w bydgoskim Polskim (pod warunkiem, rzecz jasna, że nikt o powody tej maskarady nie zapyta). Cóż, gdy chwilę później ową piękną suknię i to, co pod spodem, zrzuca, dołączając do potężniejącego w polskim teatrze zastępu streep-teaserów bez sensu. Jego możliwości aktorskie z pewnością przekraczają wymiar przebieranek: ma w sobie energię i zdolność transformacji, pozwalającą na granie bardzo różnych ról, od zbuntowanych chłoptysiów po kostycznego Robespierre’a, w udanej „Sprawie Dantona” Pawła Łysaka – innego, mniej żywiołowego, bardziej zaciętego niż kreacja kolegi z Wrocławia…

Marcin Czarnik [zwycięstwo]

… który za Robespierre’a w słynnym spektaklu Jana Klaty kosi nagrody na kolejnych festiwalach. Ale i on dysponuje szerokim emploi, czego dowodem burleskowa rola w „Szajbie” Sikorskiej‑Miszczuk we wrocławskim Polskim. Czysto komediowy wygłup w karykaturze arabskiego terrorysty wyśpiewującego część swoich kwestii zająkliwą melodią muezzina, zrobiony z brawurą i fantazją, balansujący na granicy smaku, napędzany z daleka widoczną aktorską frajdą. Każdemu, najambitniejszemu nawet artyście sceny potrzebny jest raz na jakiś czas komediowy oddech, to kwestia higieny zawodowej. I naszej przyjemności.

Anna Czartoryska [nadzieje]

Gest przekazania pokoleniowej pałeczki (w pierwszych scenach Stanisława Celińska śpiewa swoim fenomenalnym głosiskiem, ona akompaniuje; w ostatnich scenach odwrotnie), gest ten jest kto wie czy nie istotniejszy dla dramaturgii spektaklu, niż cała dość rachityczna akcja wspominkowej rewii „To idzie młodość!” w warszawskim Współczesnym. Wyzwanie jest potężne. Daje mu radę prezencją, głosem i umiejętnością bycia na scenie (potwierdzoną też w drugim muzycznym spektaklu Współczesnego, w czarnej rewii „Moulin noir”), ale tak naprawdę to dopiero otwarty kredyt. Wypada trzymać kciuki, by został spłacony.

Joanna Drozda [pytania]

Żal oglądać fioletowe siniaki na kształtnych udach. Cóż, kiedy dla reżysera „Fragmentów dyskursu miłosnego” w warszawskim Dramatycznym jednym z naczelnych środków ekspresji jest niekończące się ćwiczenie „padnij-powstań” (a spektakl, o czym słyszę ze zgrozą, ma status kultowego i jacyś młodzi naprawdę gotowi uwierzyć, że na tym polega aktorstwo). Jej ofiarność wobec mniej lub bardziej dziwacznych zadań godna jest szacunku – tym mocniej smuci instrumentalno‑ornamentacyjny charakter potrzeb, do których eksperymentujący teatr chętnie dziś sprowadza aktora w imię wizji reżyserskich niekoniecznie wartych takiego, albo i jakiegokolwiek poświęcenia.

Włodzimierz Dyła [na fali]

Dolnośląski aktor, łączący w ostatnich latach pracę w wysublimowanym, offowym Teatrze Cinema z funkcją ulubieńca publiczności w kasowym „Testosteronie”, doskonale odnalazł się w poetyce burleski politycznej reżysersko‑autorskiego duetu Monika Strzępka/Paweł Demirski. W parafrazie Czechowa „Diamenty to węgiel, który wziął się do roboty” (wałbrzyski Dramatyczny) ryzykownie sprowadza swojską wersję wujaszka Wani na dno rodzimego knajactwa – by jednym, bolesnym monologiem „odrobić” całe chamstwo i wzbudzić współczucie. Przy pozornej dezynwolturze panuje nad warsztatem, precyzyjnie prowadzi postać do wyznaczonego celu. Pod warunkiem, że cel jest jasny: konia z rzędem temu, kto wie, kim właściwie jest postać, którą gra w innej propozycji duetu, w „Sztuce dla dziecka” w jeleniogórskim Teatrze im. Norwida.

Anna Dymna [mistrzostwo]

„Trylogia” według Jana Klaty, czyli wielogodzinny kabaret wokółsienkiewiczowski byłby nie do oglądania, gdyby nie zaufanie aktorów wobec reżysera i idące za tym zaangażowanie. Obsadzona w roli Baśki Wołodyjowskiej walczy o postać jak lwica – dzielnością galopad na sprężynach łóżka, czułością małżeńskich pieszczot. Nie boi się śmieszności, idzie w rolę z głową naprzód i dzięki temu inscenizatorski pomysł – że to każdy z nas w lekturze jest Baśką czy Kmicicem niezależnie od płci, wieku i tuszy – staje się sceniczną rzeczywistością. A niewykorzystaną nadwyżkę lirycznego wzruszenia pięknie pożytkuje u Piotra Cieplaka, w elegijnej interpretacji sztuki Ionesco „Król umiera czyli ceremonie” (też Stary Teatr).

Jan Englert [mistrzostwo]

Jego gościnny występ w Rozmaitościach – przez niektórych uznany za sensację – jest świadectwem normalnienia życia teatralnego, której to normalności wyrazem winien być (i zawsze był) mechanizm sukcesji a nie wojna pokoleń. Rola burżuja Paola z „T.E.O.R.E.M.A.T.-u”, który pod wpływem spotkania z nieznajomym rozdaje majątek i wędruje na pustynię, idealnie pasuje do jego dzisiejszego stylu: zdystansowanego, retorycznego, z mocnym podkładem ironii. Takie granie włożone w świetlny kalejdoskop teatru Grzegorza Jarzyny, wzmocnione używanymi tu środkami (nagość, ale dyskretna; tak też się da), znakomicie służy widowisku, a sprawdzenie się w innym otoczeniu sprawia widoczną przyjemność i aktorowi, i widzom.

Lena Frankiewicz [na fali]

Rok temu w „Polityce” Łukasz Drewniak, poproszony przeze mnie o współudział w tworzeniu „Spisu”, notował „Każdy spektakl z jej udziałem dostaje od recenzentów ocenę zawyżoną o co najmniej trzy gwiazdki: po jednej za każdą nogę”. Wzbudziło to niepokój mistrza w łowieniu lapsusów, Henryka Markiewicza: „wynikałoby stąd, że pani Frankiewicz ma aż trzy nogi” (Camera obscura w dwumiesięczniku „Dekada literacka”). Owszem, profesorze, niektóre tak mają. Zwłaszcza, gdy umieją nie tylko dobrze grać i pięknie wyglądać, ale jeszcze śpiewać popisowe songi z własnym tekstem i akompaniamentem, tudzież śmiać się w nich z samych siebie. Szkoda, że świetnej aktorsko-wokalnej etiudy nie doceniło jury XXX Przeglądu Piosenki Aktorskiej.

Wiktoria Gorodeckaja [nadzieje]

Jeśli trudny debiut jest rzuceniem na głęboką wodę, to jej przypadło forsowanie wodospadu pod prąd. Gra dziewczynę przebraną za chłopca, więc czystą konwencję, ma w tym odszukać namiętną prawdę i wyprowadzić ją spod sterty słów, z której Jacques Lassalle, reżyser mariwodażu w Narodowym nie pozwolił skreślić przecinka. Chwilami zdaje się, że polegnie: jej kawaler szastający nóżką jak pazik zda się przykurzony konwenansem jak rokokowe peruki pudrem. Ale stopniowo spod wytartych gestów wyłazi współczesna (tekst z osiemnastego wieku) fighterka uczuciowych zapasów, już niegrzeczna, coraz bardziej bezwzględna, coraz mocniej triumfująca i coraz jaśniej widząca, że wygrywając przegra. Finał śledzi się jak końcówkę psychologicznego thrillera, przedtem trzeba wypłacić się cierpliwością – ale warto!

Izabela Gwizdak [nadzieje]

Pod wodospadem wielomówstwa Marivaux gubi się wśród statystów Narodowego, ale ma na wodach stołecznych scen własny piękny rejsik w kameralnej opowieści Ukryj mnie w gałęziach drzew Studia Teatralnego Koło. To delikatna fabuła o ustronnym domu zamieszkałym przez paczkę oryginałów, który drogą spadku obejmuje dziewczyna pozornie normalna, ale pozory, jak wiadomo… Wszystko realizuje się tu w niedopowiedzeniach, niemal bezsłownych starciach, intuicyjnych sojuszach. Może i piankowe są te tajemnice, ale urok takiej pianki warto smakować. Umie to robić subtelnie i z niedzisiejszym wdziękiem, nagroda im. Jana Świderskiego przyznawana młodym aktorom przez ZASP zasłużona, ale cieszyć się trzeba nade wszystko z istnienia tego dziwnego offu podejmującego jak najbardziej „akademickie” zadania.

Małgorzata Hajewska-Krzysztofik [mistrzostwo]

Nie potrafię zachwycić się aktorstwem „(A)polonii”, choć przecież wiem, że klasa, ekspresja, skala przeżycia i napięcia dalece przewyższa przeciętną. Niezdyscyplinowanie tego wielowątkowego i wielostylowego giganta, swego rodzaju pycha kreacyjna Krzysztofa Warlikowskiego (ufundowana bez wątpienia na wirtuozerii inscenizacyjnej) sprawia, że postacie są tu trochę jak marionetki arbitralnie przesuwane, przesłaniające jedna drugą: nic nie dźwięczy do końca, ofiarne prucie się aktorów bywa tylko znakiem, jednym z wielu w mętnawym obrazie całości. Na czym tracą sekwencje tak krystalicznie czyste i mocne jak jej monolog Klitajmestry, rozpięty między żarliwą pochwałą domowego ogniska a obłędem. Nieprawdopodobnie skupiony, zapierający dech, ale czy ktoś wraca doń myślą w finale, cztery godziny później?

Jadwiga Jankowska-Cieślak [mistrzostwo]

Mogła być prawdziwym upiorem przeszłości, śnioną po nocach strzygą, złośliwym duchem niemieckiej dziewczynki żywcem pogrzebanej pod sadybą na ziemiach zachodnich – gdyby reżyserka prapremiery „Trash story” wydzieliła jej osobny sposób scenicznego istnienia, i gdyby tak rozpaczliwie nie rozsentymentalniła gorzkiego horroru Magdy Fertacz. A i tak w nieudanym spektaklu z Ateneum patrzy się tylko na nią – dziecko ze starą twarzą naznaczoną uśmiechem, w którym jest wredota, a tuż pod nią ból bezradności. Zaś w „T.E.O.R.E.M.A.T.-cie” w Rozmaitościach postać pokornej służącej pogrążającej się w ekstazie rysuje niemal bez słów, samą sylwetką, nachyleniem ciała, błogością spojrzenia. Bezbłędnie.

Sandra Korzeniak [zwycięstwo]

W „Personie” Krystiana Lupy w warszawskim Dramatycznym gra… Sandrę Korzeniak wcielającą się, dźwigającą, słaniającą pod ciężarem Marilyn Monroe, która w chwili załamania właśnie skryła się w jakiejś zdegradowanej hali, opędza się od natrętów i marzy o graniu Gruszeńki z „Braci Karamazow”. Persona typu Marilyn to osobny okaz fauny ludzkiej; Lupa kroi go na laboratoryjnym stole, przypieka okrucieństwem podglądactwa, torturuje postać coraz bardziej bezbronną, coraz brutalniej obnażaną, absorbującą ciosy do granic wytrzymałości. Czy włączenie w spektakl nakręconego na taśmie prywatnego ataku histerii aktorki, nie jest tych granic przekroczeniem? Jej ofiarność daje kreację skalą przeżycia nie mającą sobie równych w dzisiejszym teatrze, ale patrząc na nią, słaniającą się przy oklaskach, myśli się prędzej o niepoliczonych kosztach psychicznych eksperymentu, niż o jego skutkach poznawczych.

Michał Kowalski [na fali]

Czasem daje się zapędzić w sztampę – jak w „Słodkim ptaku młodości”, interesującej, ale świadomie plakatowej galwanizacji sztuki Tennessee Williamsa, gdzie był gangsterem z marnego filmu z zaczesanymi włoskami. Częściej jednak przełamuje schematy – jak w „Zwodnicy” Midlletona i Rowleya. Rolę śliskiego mordercy z miłości zaczyna z poziomu karykatury i stopniowo ją uczłowiecza, nasycając po drodze grozą. Coraz lepiej panuje nad warsztatem, a dar scenicznego przekonywania miał zawsze – od czasu, gdy go podglądałem przez judasze w celi zbudowanej w piwnicy teatru, gdzie grał monolog Stasiuka „Solo”, rozpoczynając pracę w gdańskim Wybrzeżu.

Andrzej Kozak [mistrzostwo]

W „Trylogii” według Klaty w Starym fabułę odgrywają pacjenci polowego lazaretu, któremu na imię Polska, nader odlegli „w realu” od powieściowych wcieleń. Jego Wołodyjowski w szpitalnych gaciach jest przepoczciwym sa­fandułą; kontrast rycerskich gestów z cherlawą postawą i cichutką mową budzi salwy śmiechu może najpotężniejsze tego długiego wieczoru. Ale gdy pod koniec zaczyna, nie podnosząc głosu, swoje przedśmiertne „Widzisz, Baśka…”, cisza w teatrze dzwoni jak spiż armat hetmana Sobieskiego. Stary chwyt, zawsze skuteczny; nie ma co się wstydzić takich wzruszeń.

Barbara Krasińska [zwycięstwo]

Powab jej głębokiego altu nie ma sobie równych; Poznań winien kochać się w tym głosie. Zwłaszcza, że pomogła wygrać Powstanie Wielkopolskie (ściślej pomogła grana przez nią femme fatale w obrazku Pawła Kamzy „Kiedy świat był młody”). Śpiewa tam melancholijne songi, nadto ma zwariowaną rolę ożywionej automatycznej sekretarki w „Walizce” Sikorskiej‑Miszczuk, kilkoma kreskami szkicuje Kazię w świetnej adaptacji „Panien z Wilka” – zawsze ściągająca oko, nieoczywista w reakcjach, intrygująca niedopowiedzeniami, tajemnicza, uwodzicielska. Może ostatnio odrobinę zbyt słodka, ale przecież potrafi przygrać ostrzej (vide lady Makbet w poznańskim Biurze Podróży sprzed paru lat) i pewnie w Polskim też zobaczymy ją taką jeszcze nie raz.

Jacek Łuczak [mistrzostwo]

Młodzi się kochają a jej starzy marzą o lepszej partii, więc trzeba wynająć fałszywego, odpowiednio karykaturalnego absztyfikanta, by wybić im z głowy snobizm. Taką farsetkę w stylu polskiego kina lat trzydziestych popełnił Juliusz Machulski dla łódzkiego Powszechnego i nie za wiele dało się z niej wycisnąć, choć reżyserka i aktorzy dołożyli starań. Przy okazji jednak epizod łże‑narzeczonego (pseudo‑arystokraty) w jego wykonaniu przerodził się w ekwilibrystyczną etiudę burleskową klasy, jakiej scena właściwie już nie widuje: w brawurowy zestaw niemądrych kroków, nerwowych ticków, kogutów w głosie, szaleństwa w geście. Buster Keaton by się uśmiechnął, a Wiesław Michnikowski poklepał po ramieniu. Niechże ta tradycja nie zginie!

Sławomir Maciejewski [zwycięstwo]

Jeśli gdzieś na polskiej scenie migocze odblask aktorstwa Tadeusza Łomnickiego, to może najprędzej w jego pracach. Podobną metodą rzeźbi postacie: metodycznie, analitycznie, chętnie sięgając po zewnętrzne środki transformacji: grymasy, charakteryzację, wykalkulowany gest i ruch. Umie precyzyjnie wyliczać efekt – crescendo szaleńczego wybuchu zazdrości w Bergmanowskich „Rozmowach poufnych” (gościnnie w krakowskim Teatrze im. Słowackiego) jest tu modelowe. I czasami zapamiętuje się w graniu zbyt głęboko: jego Bernard z Clairvaux w „In Extremis” (macierzysty toruński Teatr im. Horzycy) tak celebruje widowiskowe dziwactwa, że gubią się proporcje podstawowego starcia racji w sztuce Howarda Brentona. Mistrzowi też się zdarzało.

Rafał Maćkowiak [zwycięstwo]

W „T.E.O.R.E.M.A.T.-cie” Grzegorza Jarzyny w Rozmaitościach przybycie nieznajomego, który odmieni wszystkich bohaterów poprzedzone jest anonsem: posłaniec przynosi depeszę „Przyjeżdżam jutro”. Rólki tego Hermesa w gruncie rzeczy nie ma z czego zlepić. On ją buduje z Chaplina. Nie z atrybutów zewnętrznych (nie ma laski, melonika, buciorów) – ale z żywości ruchów i szerokiego uśmiechu kudłatego przybysza, wewnętrznie rozchichotanego tym, co tu nastąpi, samą ekspresją ruchową rozbijającego marazm burżujskiej egzystencji. Tak prosty i tak celny patent, chapeau bas.

Grzegorz Małecki [na fali]

Rola w „Umowie” Marivaux jest, miejmy nadzieje, przełomem: dotychczasowe zaszufladkowanie w Narodowym w epizodach misiowatych, błaznujących młodzieńców było zabójcze. U Lassalle’a całe zadanie polega na stopniowym wydobywaniu rzeczywistej, silnej choć mało urodziwej indywidualności spod lukrowanego konwenansu pięknych słówek; przeprowadza to odsłonięcie precyzyjnie i chłodno, bez prób podobania się widowni. Co go otwiera na nowe zadania, które oby przyszły: jałowa konwencjonalność takich kostiumowych recytacji jak „Wiele hałasu o nic” na tejże scenie to najgorsze, co mogłoby go – i nas – spotkać.

Anna Moskal [zwycięstwo]

Adaptacja „Kieszonkowego atlasu kobiet” w warszawskim Powszechnym musi się wydać przyzwoitym, rzetelnym teatrem – pod warunkiem, że nie weźmie się do ręki książki. Konfrontacja z oryginałem ukazuje bowiem, że nic nie jest tam tak poukładane, uporządkowane, jak w scenicznej wizji Waldemara Śmigasiewicza. I właśnie anarchistyczna, rozbijacka natura jej aktorstwa, kwestionowanie oczywistości, prowokacyjność, wybijanie z łatwych ocen jest tu stosunkowo najbliższe prozie Sylwii Chutnik, ratuje honor. Niepokój, chęć do rozsadzenia nazbyt gładkiej narracji widziało się u niej i w innych produkcjach Powszechnego, choćby w „Językami mówić będą” Bovella. Nowe emploi: pierwszej niespokojnej? Bardzo w tym teatrze przydatne.

Adam Nawojczyk [na fali]

Nie dziwota, że dostał w Grazu nagrodę na festiwalu spektakli stworzonych z blogów (jest i taki; czego jeszcze festiwalomaniacy nie wymyślą!). Dorota Masłowska na podstawie czyichś autentycznych zapisków napisała mu świetną solową etiudę zbudowaną wokół najciekawszego aspektu blogomanii: niepewnej tożsamości. Zagrał („Blogi.pl”, Stary Teatr) rozkosznego hermafrodytę zmieniając głos z męskiego na kobiecy, operując przesadnym gestem, balansując między demonstracyjną zniewieściałością a prężeniem męskich mięśni, dowcipnie, elegancko i popisowo. O występie w „(A)polonii” w pozie nagiego posągu z tekstem „Apollo, kurwa, belwederski” na ustach nie da się tego niestety powiedzieć, ale to mielizna przedstawienia, nie wpadka aktora.

Paweł Paprocki [pytania]

Czy rzeczywiście potrafi sam wygrać trudne leworęczne pasaże „Etiudy rewolucyjnej” Chopina, czy ma świetny playback – to główne pytanie do jego występu w wystawieniu „Marata/Sade’a” w Narodowym. O sens roli nie jego trzeba pytać, choć żarliwości i fachowości nikt mu nie odbierze. Niepodobna jednak serio rozważać postępowania jego Marata (jako rewolucyjnego wodza mimo woli) w inscenizacji, która wśród zbiorowych gimnastyk, rozbieranek i fortepianowego wirtuozerstwa nawet nie próbuje określić, czym ma tu być rewolucja i w jakiej rzeczywistości ma się zakotwiczyć. Szkoda rzetelnego wysiłku.

Karolina Piechota [nadzieje]

Tytułowa „Zwodnica” w gdańskim Wybrzeżu, odświeżenie późnoelżbietańskiego tekstu, jest w znacznym stopniu jej popisem. Temat żeńskiego egoizmu, wynaturzonego, pozarozumowego, skrzywionego w kiczowatym otoczeniu, ukazuje w rozmaitych rejestrach, od siusiumajtkowej nieporadności po wyrafinowane techniki uwodzenia, niezwykle zręcznie zmieniając tonacje i zachowując dystans, charakteryzujący zresztą całe widowisko. Buduje portret nader jadowity: nie z siedemnastowiecznej literatury, lecz z dyskoteki, głupiego kina i piśmideł dla dorastających panienek. Szacunek dla wyrazistej osobowości – aczkolwiek z jej ambitnego zamiaru przygotowania solowego recitalu songów Brechta nie wyszło nic ciekawego: za wcześnie.

Mariusz Pogonowski [na fali]

Postawny, przystojny, nie od dziś jest pierwszym amantem płockiego Teatru im. Szaniawskiego, grywa duże role – ostatnio tytułową postać w „Obywatelu M.” persyflażowej opowieści Macieja Kowalewskiego o biografii Leszka Millera; jest w niej rzetelny i fachowy. Ale mu to nie wystarcza: po godzinach w zdobytej na mieście małej piwniczce pruje się z kolegą (Teatr Per Se) w serii dwuosobowych starć, ogniskujących się wokół problematyki przemocy. Siła tych etiud‑pojedynków jest imponująca, cel niekoniecznie jasny, ale liczy się mówienie na własny rachunek. „Aktor z dużymi możliwościami w poszukiwaniu wyzwań” – ileż tego rodzaju anonsów brzmi bezdźwięcznie ze scen mniejszych i większych bud, jak Polska długa i szeroka…

Anna Polony [mistrzostwo]

Jeśli nawet zżymać się na nadmiar sentymentu w krakowskiej inscenizacji „Król umiera” Ioneski, nie zmienia to faktu, że jej wejście na scenę z kartonowym, używanym w wyprowadzkach pudłem, w którym leży peruka Muzy z „Wyzwolenia” Swinarskiego, jest szokiem dla sporej paczki świadków tamtych tryumfów Starego Teatru, też już skądinąd powoli schodzącej z widowni. W samej roli żadnego mazgajstwa nie ma: jest mnóstwo kostycznego humoru, pokłady autoironii. Pewnie i trzeźwa świadomość, że teatr przemija prędzej niż jakakolwiek inna sztuka. Ale nie ma rady: coś drapie w gardle i nie jest to kurz sceniczny w dobrze dziś wentylowanej sali.

Krzysztof Prałat [na fali]

Drągalowaty, z aparycją nieśmiałego, przerośniętego młodziana może mieć dość ograniczone szanse obsadowe – chociaż ze stereotypu „ciapowaty inteligent wobec jurnego prostaka” wyszedł obronną ręką w prapremierze „Dawaj” Mariusza Bielińskiego w macierzystym radomskim Powszechnym. Duet z Aleksandrą Bednarz w „2084” Michała Siegoczyńskiego, owa opowieść o miłosnym walkowerze, to granie na półtonach, łączenie męskiej opiekuńczości z wymykającą się spod kontroli samczą wrednością, spojrzenie, w którym jest czułość – i odpuszczenie: „nie da się”. Rzadki koncert gry dwojga młodych aktorów, z których on, doświadczeńszy, uzupełnia jej żywiołowość zawodową samokontrolą. Sfilmować.

Kinga Preis [pytania]

Dlaczego ubrana w podlotkowate podkolanówki snuje się po scenie wrocławskiego Polskiego w „Cząstkach elementarnych”, nie mając nic do grania? Dlaczego do grania ma grubo za wiele, gdy musi w kimonie i japońskiej peruce deklamować podhalańską gwarą kawałek opowiadania Kazimierza Przerwy‑Tetmajera o wyrodnym góralu i nieszczęsnej matce (gdyby Państwo nie wiedzieli, w jakiej się to dzieje roli, to śpieszę poinformować: w roli Izabeli Łęckiej, w „Lalce”)? Na szczęście w „Szajbie” Sikorskiej‑Miszczuk może bez takich obciążeń sunąć czystą farsę: umie wszystko, więc i rozśmieszać od kulisy do kulisy też. A i tak na tle wygłupów reżyserskich ta błazenada to szczyty scenicznego sensu.

Jerzy Radziwiłowicz [mistrzostwo]

Przechlapany sezon. Najpierw cierpiał za przeszłe i przyszłe winy mężczyzn w babskiej „Ifigenii” Antoniny Grzegorzewskiej. Potem – też w Narodowym – za pedanterię Jacques’a Lassalle’a, godzinami recytując (przełożone przez siebie!!) mądrulki sługi‑filozofa z „Umowy” Marivaux, proszące się o ołówek jak krowa o udój. Za to roli, którą powinien zagrać natychmiast – jeszcze nie zagrał. Każdy, kto był świadkiem odczytania w Instytucie Teatralnym scenariusza „Fantazego” (przymierzanego ongiś do filmu przez Konrada Swinarskiego) wie, że rolę Rzecznickiego ma na końcu języka: wymyśloną, wewnętrznie usłyszaną, żywą. Trzeba mu tylko znaleźć partnerów i jeszcze – bagatela! – jakiegoś reżysera do sensu.

Rafał Rutkowski [na fali]

Montownia od lat jest fachowym kwartetem w pogoni za nutami: co by tu zagrać. Z jednej strony ćwiczą z Piotrem Cieplakiem liryczno‑egzystencjalny scenariusz bez słów, ambitny choć błahy, z drugiej wynajmują się jako brygada komików Krystynie Jandzie do „Boga”. Z trzeciej odgrzewają zwietrzałego „Edmonda" Davida Mameta, gdzie ich umiejętność celnego, skrótowego szkicowania sylwetek scenicznych świetnie się sprawdza, ale widowisko wagę ma piórkową. Urywając się na chwilę kolegom samodzielnie uruchomił w Warszawie scenę kabaretowych monologów. Etiudy widowiska „To nie jest kraj dla wielkich ludzi” są niegłupie i porządnie wykonane, ale przecież nie wystrzałowe: ot, przyzwoity kabaret. Wciąż od tej firmy chciałoby się więcej: pewnie ich to i cieszy, i doprowadza do rozpaczy jednocześnie.

Patrycja Soliman [na fali]

Musi nosić na czole niezłą śliwę, skoro niezgrabne umizgi krótkowzrocznej panny w „Lekkomyślnej siostrze” kończy walnięciem łbem o stół. Po co tak mocno? Ma przecież w sobie rodzaj elektryzującego erotyzmu scenicznego, prawdy uczuć, każącej widzom brać za dobrą monetę jej działania – i wtedy, gdy w wielkich okularach i grubych rajstopach kokietuje amanta i wtedy, gdy w lirycznej sekwencji „Marata/Sade’a; też Narodowy) staje na wielkiej scenie, by tak rzec, naturalnie naga. To rodzaj organicznego splecenia intencji, działań i impulsów, nieczęsty dar sceniczny, pięknie rozwijany ze spektaklu na spektakl – choć trzeba z przykrością przyznać, że retoryczna drętwota „Wiele hałasu o nic” potrafiła i ową naturalność stłamsić właściwie do zera.

Danuta Stenka [mistrzostwo]

Pomysł na nią w roli markiza de Sade to wytrych, koncept, wydmuszka; przecież idei (realizowanej w finale spektaklu Mai Kleczewskiej w Narodowym) iżby Marat wpadał w ramiona sfeminizowanego de Sade’a jak w objęcia matki, niepodobna traktować poważnie. W siwej peruce i sztucznych zmarszczkach wielkie monologi mówi czysto technicznie: sprawnie i zrozumiale, choć bez zaangażowania. Aktorka tej klasy rzecz jasna to potrafi, ale trochę szkoda jej energii. Zwłaszcza, że druga ważna rola sezonu – w „T.E.O.R.E.M.A.T.-cie” z Rozmaitości – też jest przynajmniej w pewnym stopniu techniczna: bezbłędna, owszem, ale nie otwierająca nic nowego, nie pokazująca czegoś, czego byśmy nie widzieli. Co nie jest przyganą; najwyżej oczekiwaniem.

Danuta Szaflarska [mistrzostwo]

Nie taką, ostrzejszą, nawet nieznośną Osowiałą Staruszkę obsesyjnie pamiętającą tylko wrzesień 1939 stworzyła Dorota Masłowska w sztuce „Między nami dobrze jest”. I z pewnością o wiele mniej uprzejmie obszedł się z wtrącalską i wszędobylską mamusią swego alter ego Václav Havel w „Odejściach”. Ani Grzegorz Jarzyna w Rozmaitościach, ani Izabella Cywińska w Ateneum nie poważyli się jednak na jotę odjąć jej ciepła, mądrości, uroku. I dobrze, bo to przecież wartość sama w sobie, niezależnie od interpretacyjnych powikłań. Ktoś tamto jeszcze zdąży zagrać bliżej autorskich intencji, a my mamy ją – taką, jaka jest. I miejmy zawsze.

Andrzej Warcaba [zwycięstwo]

Znalazł fenomenalny ton‑ekwiwalent dla „Barbary Radziwiłłówny z Jaworzna‑Szczakowej”. Nie dla gejowszczyzny powieści Michała Witkowskiego, dla jej tematu. Jego monolog – no, dobrze, dyskretnie miękki, egzaltowany – jest nade wszystko brawurowym galopem przez Polskę minorum gentium z ostatnich lat, przez światek handlowych przyczep i pawilonów, prowincjonalnej finansjery i biznesu, handlarzy biżuterią i fundatorów złoceń w Licheniu. Aktor przemierza to egzotyczne terytorium z ponaddźwiękową szybkością, wysysa z prozy całą ekspresję, odciska w gwałtownych reakcjach: tworzy obraz, który – zbudowany tylko ze słów – zda się olśniewająco pełny. Dodatkowe zbiorówki z kolegami‑aktorami Teatru Śląskiego im. Wyspiańskiego w Katowicach wręcz psują efekt – choć są niezbędne, bo bez takiego oddechu z aktora po dwóch godzinach szalonej relacji/kreacji byłaby mokra plama.

Justyna Wasilewska [nadzieje]

Potrafiła przekonać do siebie jurorów XXX Przeglądu Piosenki Aktorskiej dobrym głosem, rozumieniem sensu śpiewanych tekstów – i żarliwością, cokolwiek naiwną. Zobaczymy, czy wypełni rozbudzone nadzieje; na razie trudno we wrocławskim występie dopatrywać się indywidualnej interpretacji. A w debiucie aktorskim, na scenie łódzkiego Teatru im. Jaracza też o to niełatwo, albowiem Agata Duda‑Gracz meblując po swojemu „Otella” zrobiła z niej dzidzię, pojawiającą się na scenie w szlafroku z naszytych na siebie pluszowych białych misiów a potem jedynie histeryzującą, gdy bije ją, rzuca o ziemię i poniża…

Andrzej Wichrowski [na fali]

… nie żaden Maur, tylko leciwy białobrody dowódca, pyszny, władczy i seksistowski. Szekspirowską tragedię sprowadzoną do męskich intryg i babskiego poniżenia reżyserka wypełniła efektownymi obrazami, ale psychologicznie stanęło to na poziomie agitki. Więc i on tej, popisowej przecież, roli nie wpisze między szczególne osiągnięcia: zredukowane do rudymentów zadanie wypełnił poprawnie, co najwyżej ciesząc się, że nowoczesny teatr nie każe już Otellom mazać się szuwaksem na czarno. Dużo głębsza, choć z pozoru mniej wdzięczna wydaje się rola w adaptacji „Bram raju” Jerzego Andrzejewskiego: spowiednik z tężejącą z przerażenia, nieruchomą twarzą w udanym przedstawieniu Małgorzaty Bogajewskiej.

Adam Woronowicz [na fali]

Można zrozumieć (nie akceptując bzdurnego rozumowania) rozgoryczenie recenzentki „Naszego Dziennika” cytowanej tu na wstępie: rozkochany w sobie, kretynoidalny reżyserek‑dyktatorek, niedoszły twórca filmu „Koń, który jeździł konno” ze sztuki Masłowskiej „Między nami dobrze jest” to postać stojąca na antypodach hagiograficznie potraktowanego Popiełuszki. A grana jest z równą powagą: aktor wyczuł, że tylko maksymalna powściągliwość środków w kontraście z napuszeniem przyniesie wyrazisty efekt. Gorzej od popisowego występu w Rozmaitościach wypadły prace w macierzystym Powszechnym: niewdzięczna rola spinacza epizodów w „Kieszonkowym atlasie kobiet” a w nieudanym „Przebudzeniu wiosny” anachroniczno‑demoniczny „Człowiek w masce”. Może w nowym sezonie nieba będą łaskawsze?

Beata Zygarlicka [zwycięstwo]

Trzeba nieprawdopodobnej odwagi, by siąść metr od publiczności z opowieścią o nieszczęsnej enerdowskiej sportsmence tak faszerowanej chemią że zmienionej w mutanta o zamazanej płciowości. Z opowieścią o dylematach człowieczej identyfikacji („ID”, koprodukcja szczecińskiego Współczesnego z krakowską Łaźnią Nową), przetransponowanych na jej ciało zdeformowane, pobrzydzone, wyzbyte cienia kokieterii w imię mocy przekazu. Spreparowaną siebie prezentuje publiczności z chłodem entomologa omawiającego odnóża owada. Z pobłażliwie drwiącym uśmiechem rzucanym widowni: a czy wy potrafilibyście tak bezkompromisowo wziąć siebie na widelec?

Najczęściej nie potrafimy. Więc dobrze, gdy artyści sceny mądrze i mocno robią to za nas.

Jacek Sieradzki
E-teatr
21 października 2009
Portrety
Jacek Sieradzki

Książka tygodnia

Wyklęty lud ziemi
Wydawnictwo Karakter
Fanon Frantz

Trailer tygodnia