49 przebiórek, cztery pary szczęk

rozmowa ze Zbigniewem Cieślarem

- Pani profesor Halina Gryglaszewska była opiekunem roku. Kobieta, której my, dojrzali mężczyźni, baliśmy się jak ognia. Tylko spojrzała, a my już staliśmy na baczność - wspomina aktor ZBIGNIEW CIEŚLAR, który monodramem "Dzisiaj ani Hamleta...", granym gościnnie w Teatrze im. Szaniawskiego w Płocku, obchodzi jubileusz 40 lat na scenie.

Powiem panu tak prywatnie: "Niech pan sobie dyplom powiesi na ścianie, odwróci się do niego plecami i zacznie rozglądać za inną pracą. Wie pan, ilu jest u nas bezrobotnych aktorów?" - usłyszałem w związku artystów w Monachium, dokąd poszedłem zadowolony, że udało mi się w Niemczech nostryfikować dyplom krakowskiej PWST. Zamiast mnie podnieść na duchu, od razu mnie zgasili. Za granicę wyjechałem w 1989 roku. Nigdy nie miałem do czynienia z niemieckim i nigdy by mi nie przyszło na myśl, że znajdę się w Niemczech. Wcześniej przez 14 lat byłem aktorem teatru w Bielsku-Białej. Nie czułem się niewykorzystany, niedowartościowany, miałem pracę, wchodziłem z jednej roli w drugą.

Dlaczego porzucił pan scenę w Bielsku-Białej?

- Cała rodzina żony pochodzącej z Górnego Śląska sukcesywnie przenosiła się do Niemiec. Żona zaczęła tęsknić i coraz częściej myślała o wyjeździe. Pamiętam taką konferencję, na której Urban oświadczył, że od dzisiaj, a to był 1989 rok, dajemy obywatelom paszporty i niech teraz świat coś nam zarzuci. Więc my, obywatele, wzięliśmy te paszporty i pojechaliśmy do Niemiec odwiedzić krewnych. Żona z dziećmi tam została. Ja wróciłem do kraju i do teatru, bo nie wyobrażałem sobie życia bez mojego miejsca pracy. Wiedziałem, że dokonałem wyboru, który oznaczał rozstanie, ale pomyślałem: teatr mi wszystko zrekompensuje. Tak jednak się nie dało. Zwyciężyła rodzina i po trzech miesiącach wróciłem do Niemiec. Oprócz "Auf Wiedersehen" w ogóle nie znałem języka. Poszedłem na kurs. Uczyłem się pilnie i dość szybko opanowałem podstawy. Na początku udało mi się dostać do Radia Wolna Europa. Pracowałem jako spiker, można powiedzieć - częściowo w swoim zawodzie. Wchodziłem do działu i czułem się, jakbym był w Polsce. Tylko portierom musiałem mówić "GruB Gott". Czytałem newsy w programie porannym na żywo, nadawanym od 6.00 do 8.00. Nie było żelaznej kurtyny, w Warszawie mieściło się studio i to było dla mnie przeżycie genialne emocjonalnie, że takich czasów się doczekałem, że jest bezpośrednia łączność. Najpierw byłem freelancerem. Kiedy kończył się okres próbny, po którym miałem szansę na stałą umowę, rozeszła się informacja, że radiu pozostał krótki żywot. Udało mi się przepracować tam niecałe dwa lata, za kadencji ostatniego szefa Rozgłośni Polskiej RWE w Monachium Piotra Mroczyka.

Gdy radio się skończyło, wszystko się rozleciało. Potem długo było pukanie i stukanie do teatrów. Ale język, ale akcent... Pracowałem trzy lata jako streetworker z młodzieżą pochodzącą z Ukrainy i Kazachstanu. Nie miałem żadnego przygotowania pedagogicznego. Wykorzystywałem po prostu znajomość języka rosyjskiego. Mieliśmy rozmawiać po niemiecku, żeby uczyli się nowego języka, ale oni najczęściej ściągali mnie na rosyjski. Projekt trwał trzy lata. Gdy się skończył, znowu byłem bezrobotny. Potem w 2002 roku nadarzyła się wreszcie ta historia z teatrem.

Można powiedzieć, że wrócił pan do zawodu aktora, choć w innym kraju i na innych warunkach.

- To było dokładnie dwa dni przed Wigilią. Zadzwonili do mnie z teatru w Regensburgu, że przygotowują "Skrzypka na dachu" i szukają kogoś do roli ukraińskiego oficera, przyjaciela Tewiego. "Jeżeli pana to interesuje, proszę przyjść do teatru i pójdziemy do reżysera spektaklu" - powiedział głos w słuchawce. To była informacja jak z bajki, prezent pod choinkę, bo do tej pory, do 2002 roku, jeżeli odwiedzałem teatr, to jako widz. Przynajmniej raz w miesiącu oglądałem spektakle i marzyłem, żeby znaleźć się po drugiej stronie. Popędziłem do Regensburga. Porozmawialiśmy z reżyserem, dał mi dwie sceny z Tewim. Miałem zadanie domowe na święta - musiałem się tego nauczyć po niemiecku.

27 grudnia zjawiłem się na próbie. Tewiego nie było. Dialogowałem z reżyserem. Zrobiliśmy jedną scenę. "Dobrze, jutro o 10.00 przyjdzie pan na próbę". Już gdy graliśmy spektakle, powiedziałem sobie: gdyby to była nawet jednorazowa przygoda z niemiecką sceną, to i tak mogę sobie to wpisać w życiorys i myśleć o tym jako o bardzo fajnym zdarzeniu. A dyrektor powiedział: "Wie pan, pan jest dobrym aktorem, tylko ten akcent, melodyka, scena ma swoje prawa". Oczywiście, że wiem, ale tak jakoś ładnie to układał, że przez 10 lat jego rządów zagrałem sobie 10 ról i róleczek, ale w każdym razie byłem w teatrze. Jak przyjeżdżałem do Bielska, spotykałem kolegów, mówili: "My jesteśmy tutaj, a tobie się udało w obcym języku załapać w dużym teatrze, nie w jakimś podwórkowym. Powinieneś być zadowolony". Odpowiedziałem: ,Ale wy tu gracie non stop! Ja tam wszystko na umowę".

Zawsze myślał pan o zawodzie aktora?

- Pierwszy egzamin do szkoły teatralnej skończył się niepomyślnie i obraziłem się na komisję, że się nie poznała na moim talencie. Wtedy ktoś mi powiedział, że dyrektor teatru lalkowego w Bielsku szuka młodego chłopaka do roli Hasana w spektaklu "Aisza", w reżyserii profesora Władysława Jaremy. W Teatrze Banialuka przepracowałem dwa lata. Zacząłem się już nawet przygotowywać do lalkarskiego egzaminu eksternistycznego. Profesor zachęcał: "Proszę pana, pan ma zdolności manualne, pan powinien zostać lalkarzem". I pewnie zostałbym, gdyby nie to, że pewnego dnia w teatrze usłyszałem taki dialog: "Proszę pana, ja jestem magistrem sztuki, a pan jest eksternistą, to o czym my będziemy gadać". Te słowa powiedziano do człowieka około czterdziestoletniego, z długim stażem na scenie. Być może się nimi nie przejął, ale na mnie podziałały tak bardzo, że postanowiłem: albo będę tym magistrem, skończę studia, albo w ogóle się w teatr przestaję bawić. Żeby mi nikt tak po latach nie mógł powiedzieć. Przeprosiłem profesora, że jednak będę się przygotowywał znowu do egzaminów do szkoły teatralnej. "Jak się panu nie uda, to niech pan we wrześniu zdaje egzamin lalkarski" - powiedział.

Jednak się udało. Kto z profesorów krakowskiej PWST zapisał się w pana pamięci?

- Pani profesor Halina Gryglaszewska była opiekunem roku. Kobieta, której my, dojrzali mężczyźni, baliśmy się jak ognia. Tylko spojrzała, a my już staliśmy na baczność. Na pierwszym roku wytworzyła między nami ogromny dystans. Później powiedziała, że zrobiła to specjalnie. Bo jej pierwszy rok jako wykładowcy w szkole teatralnej to był rok Zbyszka Cybulskiego i Kobieli, i ona się tak zżyła ze swoimi studentami, że gdy odeszli, poczuła ogromną pustkę i dziurę. Nie chciała po kolejnych czterech latach przeżywać tego znowu i dlatego postawiła taką barierę na początku, a potem lekko popuszczała. Na spektakl dyplomowy zimą przygotowaliśmy Młyn Lope de Vegi - bardzo roztańczone, rozśpiewane przedstawienie. Pani profesor przyszła za kulisy scenki szkolnej na Warszawskiej, postawiła butelkę wina i mówi: "To będziemy pili po odbiorze dyplomów i ja proszę, żeby skończyć z tytułem pani profesor, proszę do mnie mówić pani Halino, a kto się pomyli, to wrzuci do skarbonki 5 złotych. Po obronie pracy będzie pula na świętowanie". Nikt się nie pomylił, ale ta skarbonka była na koniec pełna. To było nie do pomyślenia, żeby do Zeusa groźnego powiedzieć: "pani Halino". Nikomu to nie przeszło przez gardło. Pamiętam też nasze ostatnie spotkanie. Poszliśmy do niej razem z kolegą i dwie godziny rozmawialiśmy na różne tematy. Była w świetnej formie. Na koniec mówi do mnie: "Wiesz, kilka razy użyłeś słowa fajnie, nie podoba mi się to". Cała ona, mimo 90 lat, genialna!

Rektorem uczelni był cudowny Eugeniusz Fulde - świetny technik, ojczulek i artysta. Mieliśmy z nim charakteryzację i on nas na zajęciach uczył lepić nosy, uszy dorabiać, malować się. Świetnym dziekanem był profesor Edward Dobrzański - to był człowiek na właściwym miejscu. Wiersz mieliśmy z panem Szczerskim. Pani Wandzia Kruszewska uczyła dykcji, a Leokadia Kukawska - impostacji głosu. Na dykcji pani Kuszewska tłumaczyła nam: "Jak wszystko musi być w munsztuku tutaj, żeby to było dokładnie wypowiedziane". Po czym przechodził człowiek do impostacji głosu, a pani profesor Kukawska mówiła: "Słuchaj, rozumiesz, zdziwienie w oczach, piłeczka powietrza w gardle i tak ciągnąć, i do góry, jakby cię ktoś za włosy wyciągał". A ja mówię: "Ale pani profesor, ja tak nie potrafię nic powiedzieć, bo wszystko tu mam mieć otwarte, nawet warg nie mogę razem zewrzeć". To była straszna walka cały pierwszy semestr. A potem przyszło automatycznie.

Po krakowskiej PWST został pan aktorem Teatru Polskiego w Bielsku-Białej.

- Jestem cieszyniakiem z urodzenia. W Bielsku chodziłem do liceum muzycznego. Po dyplomie w Krakowie tam wróciłem. Zaczynałem rolą Miszki w "Rewizorze" Gogola. Malutka rola, róleczka, z pięć zdań do powiedzenia - byłem bardzo niezadowolony. Po iluś próbach dyrektor Nowak woła mnie i mówi: "Wiesz co, ja ci to skreślę, w ogóle, nie będziesz nic mówił". "Dyrektorze na miłość boską, ja cierpię, że tylko pięć, a pan mi chce skreślać". "Spokojnie, ja ci pomogę zrobić tego Miszkę bez gadania na scenie". I faktycznie pomógł. Miszka się cały czas kręcił, coś robił, podsłuchiwał, rola była ciekawie zrobiona.

Wielkim doświadczeniem dla mnie w pierwszym sezonie był udział w spektaklu "Trzech muszkieterów" według adaptacji Rogera Planchona. Koncepcja była taka: szef trupy aktorskiej chce wystawić "Trzech muszkieterów", ale brakuje mu 20 postaci, żeby móc to zagrać. Musi sam odegrać wszystkie role. Oczywiście te przebieranki widzi publiczność. Miałem swoją garderobianą, która stała obok i pomagała włożyć części kolejnego kostiumu. Razem to było 49 przebiórek, cztery pary sztucznych szczęk nakładanych na moje zęby i peruki. Przednia zabawa.

W następnym sezonie w grudniu był Kordian. Kiedy się dowiedziałem, że ja mam grać tę rolę, aż się spociłem z wrażenia. Starszy, doświadczony kolega aktor mówi do mnie: "To nic panie Zbigniewie, że pan się teraz spocił, gorzej będzie, jak pan się będzie potem na scenie pocił". Był Kordian, był Gyubal Wahazar - bardzo fajna rola. Byłem zaskoczony, gdy pan Andrzej Markowicz, który przede wszystkim robił scenografie, ale miał już uprawnienia reżyserskie, mi to zaproponował. Zapytał czy mnie w ogóle Witkacy interesuje. Powiedziałem, że tak, ale przecież takie chuchro jak ja nie może grać Gyubala Wahazara. "Tyran, satrapa nie musi być wielki, ale powinien być dosadny, a to można z nizin zrobić" - powiedział mi.

Na jeden sezon pojechałem do Jeleniej Góry do pani Obidniak. Gdy ktoś mnie pytał, dlaczego, odpowiadałem, że już całe Beskidy zjeździłem na nartach i chcę pojeździć jeszcze w Szklarskiej Porębie i Karpaczu. Przez 15 lat wchodziłem w różne role. Jedne mi się bardziej podobały, inne mniej, jedne mnie satysfakcjonowały bardziej, inne mniej. Z jednymi reżyserami współpracowało się lepiej, z drugimi trudniej. Wszystko było w porządku. Kiedy wyjechałem do Niemiec, zamknąłem pewien etap życia.

W Płocku możemy pana oglądać w monodramie "Dzisiaj ani Hamleta...". Jak pan znalazł ten tekst?

- Zobaczyłem ten monodram na scenie w Regensburgu w wykonaniu kolegi i jak nigdy w życiu wpadło mi do głowy, żeby spróbować zmierzyć się z publicznością sam na sam. Dotychczas podziwiałem innych, którzy robili monodramy, ale mnie nie zachęcili do zrobienia swojego. Tym razem pomyślałem, że to jest takie teatralne, a zarazem życiowe, historie Ingo Sassmana ładnie się przeplatają. Będąc już prawie na oficjalnej emeryturze, zacząłem szukać polskiego tłumaczenia. Zadzwoniłem do teatru w Bambergu, którego dyrektorem był autor - Rainer Lewandowski i dowiedziałem się, że jeszcze nie tłumaczono tego na polski. Pomyślałem, że trzeba będzie się postarać zrobić to jak najlepiej. Spotkaliśmy się kilka razy. Kiedyś zapytał mnie: "Gdzie pan to chce wystawić?". Powiedziałem, że moim rodzimym teatrem jest teatr w Bielsku i tam chciałbym to zrobić. On zaproponował mi Płock, w którym był kilka razy ze względu na osobę Hoffmanna. Przypomniałem sobie, że kiedyś dyrektorem teatru w Płocku był mój serdeczny przyjaciel z Bielska - Mokrowiecki - reżyser, który czasami bywał aktorem. Mówił: "Przynieś narty do teatru" i po próbie lecieliśmy od razu na Skrzyczne. Zadzwoniłem do teatru do Płocka, wysłałem Markowi tekst. Powiedział, że mu się to podoba i że to zrobimy. Minęło sporo czasu. Dzwoni Marek i proponuje, żebym jadąc z Niemiec, przyjechał przez Płock. Przyjechałem i zostałem zaskoczony. Marek mówi: "Chodź na kameralną". A ja: "Po co na kameralną, tam nie ma kurtyny, tam nic nie można zrobić". Wchodzimy i widzę: jest kurtyna, na scenie czaszka, rapier, peruka Ofelii. "Widzisz, wszystko ma swój czas" - mówi Mokrowiecki. Monodramem "Dzisiaj ani Hamleta..." [na zdjęciu] obchodzę jubileusz 40 lat na scenie.

Lena Szatkowska
Tygodnik Płocki
26 września 2014

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia