50 lat na scenie

rozmowa z Marianem Kociniakiem

"Czuję się naprawdę spełniony. Rozmawiałem z Markiem Kondratem, który obchodził aktorski jubileusz. On zrezygnował z aktorstwa. Poczuł rozczarowanie. Ja nie. I dopóki sił starczy, będę pracować"

Czy po 50 latach wie się już wszystko o tym zawodzie?

Nie wiem, czy wszystko, ale człowiek nabywa pewności w graniu. No i umiejętności, którą próbowali nam przekazać nasi profesorowie, żeby na scenie nigdy nie kłamać. To się od razu czuje, czy aktor sam się bawi w komedii i przeżywa coś w dramacie.

Ten zawód niektórych rozczarowuje, a pan kocha grać.

Najlepszym dowodem na to jest książka, którą udało mi się niedawno napisać. Zatytułowałem ją "Spełniony". Bo ja się czuję naprawdę spełniony. Rozmawiałem z Markiem Kondratem, który obchodził aktorski jubileusz. On zrezygnował z aktorstwa. Poczuł rozczarowanie. Ja nie. I dopóki sił starczy, będę pracować.

Spełniony, zgoda. Ale czy może pan powiedzieć: niczego nie żałuję?

Tak. Zagrałem tyle ról, że mógłbym nimi obdzielić kilkunastu aktorów.

W teatrze ponad 100.

Co najmniej 120, a jeszcze były role telewizyjne i filmowe. Tego naprawdę było dużo. Więc nie mam tęsknot. Oczywiście czytam scenariusze młodych ludzi i gdyby się coś pojawiło ciekawego, to wziąłbym udział.

Pan jest nie tylko spełniony, ale też wierny do szpiku kości. Jednemu teatrowi 50 lat, jednej żonie prawie pół wieku...

Byłem wierny teatrowi Ateneum. Ja go tworzyłem z dyrektorem Warmińskim i z wielkim aktorem Gustawem Holoubkiem. A teraz? Trudno. Przyszła pewna pani, nie będę jej nazwiska wymieniać. Ma inną wizję teatru. I według mnie - używając brzydkiego słowa - rozpieprzyła tymi wizjami teatr w drobny mak.

Trzeba było odejść.

I żal serce ściska. Ale dostaję propozycje. Gram w innych teatrach. Nie mam czasu na bycie emerytem.

Przez te wszystkie lata kariery pan trzyma się z dala od gwiazdorskiego życia, fleszy, rautów i bankietów.

Mnie to nigdy nie pociągało. Te wszystkie ploty w kolorowych pisemkach, które się przewalają przez kioski, brzydzą mnie jedynie. Ja w tym nie chciałem i nie chcę uczestniczyć. To nie jest prawdziwy aktorski świat. Bardzo rzadko udzielam wywiadów.

Ale ta dieta medialna, na jakiej nas pan przez 50 lat trzymał, powoduje, że czuje się głód wiedzy na pana temat.

Ja się głodny nie czuję ani też mi się nie chce zaspokajać cudzego głodu w tym względzie. Jestem zdrów, mam ciągle tę samą od 48 lat żonę Grażynkę, trzy wnuczki i jednego wnuka. To mój świat. Ja tym żyję.

No i teatrem. Za co aktor kocha teatr?

Ja kocham teatr za dobrą literaturę. Nauczyłem się, a właściwie Gustaw mnie nauczył, grać w klasyce. Młodzi tego nie umieją. Nie potrafią grać Fredry, Mickiewicza.

A kino, film?

A film to inna broszka. Robi się go w kawałeczkach. I tego też trzeba się nauczyć. A potem warto mieć zaufanie do montażysty, który to wszystko pięknie połączy.

Czy to sprawiedliwe, że pan zagrał tyle ról w teatrze, a jednak kojarzy się pana głównie jako Franka Dolasa z "Jak rozpętałem II wojnę światową"?

Nie wszyscy mieszkają w Warszawie, żeby chodzić do teatru. A Dolasa można było obejrzeć w telewizji. Troszkę się na początku zżymałem, że zagrałem tyle ról, a słyszę za sobą tylko Franek i Franek. Już mam siwy łeb kompletnie, ale kolejne pokolenia rozpoznają mnie głównie jako Dolasa. Teraz to jednak miłe.

Franek dał panu popularną twarz. I tę popularność można by przekuć na role w serialach. Nie wierzę, że po pana nie wyciągają rąk.

Wyciągają, i to od lat. Jednak poza "Janosikiem" nie zagrałem w żadnym serialu. Nie ma w nich nic ciekawego dla mnie do zagrania

Ryszarda Wojciechowska
Nasze Miasto Katowice
28 października 2010

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia