A co właściwie znaczy (za)istnieć

„Udając ofiarę‟ w reżyserii Krzysztofa Dracza

Mnożenie fikcji wychodzi nam śpiewająco. Czasem król lub żebrak, kiedy indziej kat albo ofiara. Bycie kimś, nawet wymyślonym, samo w sobie jest już wartością. A poza tym postaci fikcyjnej chyba niedaleko do człowieka, prawda? Albo raczej jemu niedaleko do niej. A tak właściwie kim jest postać i dlaczego miałaby chodzić po świecie ze statusem niższym od człowieka? A skoro już o tym mowa, to czym u licha jest to mistyczne istnienie?

Z dobrym konceptem można ugrać niezły teatr. I tu właściwie, nie rozpisując się za bardzo, wolno by skończyć. W tekście Olega i Wladimira Presniakow, skrupulatnie wyeksploatowanym przez studentów AST, jest bowiem kilka lekkich, prostych, efektownych rozwiązań. Konsekwentnie, rytmicznie prowadzona akcja o powtarzalnym schemacie i zaskakujących szczegółach, opary absurdu unoszące się lekko nad brzydką, gęstą atmosferą codzienności, a przede wszystkim postaci-dziwadła. Niby zwykłe, schematyczne i nieciekawe: folgujący czasem swym ciągotkom policjant, samotna matka, stryjaszek-fujaszek tradycjonalista, jakaś złośliwa hetera z basenu - ot, takie nic. A jednak... niespodzianka.

Prócz Wali, obecnego prawie cały czas na scenie, istnienie żadnego z bohaterów „Udając ofiarę‟ Krzysztofa Dracza nie jest rozpisane na sceny z życia. Nawet jeśli czasem ktoś, gdzieś, na chwilunię zostaje uwikłany w codzienność to i tak nie zostawia ona na nim żadnej rysy. Nic a nic nie zmienia. Jakby kamień, toczący się przez codzienność, nie zostawiał nawet okruchów dnia za sobą. Przeciwnie wręcz - każda z postaci funkcjonuje dzięki pojedynczemu, stawianemu przed nią na scenie zadaniu albo też jednej, konkretnej, charakterystycznej cesze. Pojedyncza, cienka nuta albo samotna jak palec kreska starczą u Presniakow, by stworzyć bohatera. W oczach widza natomiast żywą, wiarygodną postać lub, idąc dalej - pełnokrwistego człowieka.

Aktorzy postarali się więc, by każde sceniczne stworzonko miało swoje odruchy, swój sposób chodzenia, małe gesty i geściki, powtarzalne (ale nie do znudzenia) spojrzenia, grymasy twarzy, tony głosu. Istnienie postaci u Krzysztofa Dracza sankcjonuje pojedynczy element: funkcja pełniona w społeczeństwie w przypadku policjanta, proces nagrywania podtrzymujący niczym respirator życie jego blond asystentki, relacjonowanie przez oskarżonych przebiegu zbrodni, czy odgrywanie ofiar przez Walę. W osobach dramatu widz dostaje produkt kompletny, ale nadal ciut zawstydzony. Od czasu do czasu można przyłapać co poniektórych na zbyt szybkim, nieśmiałym cofnięciu ręki, za krótkim przytrzymaniu spojrzenia, zaburzeniu rytmu pojedynczych scen. W tym jednak urok spektakli dyplomowych.

„Udając ofiarę‟ może się pochwalić mnóstwem pomysłowych rozwiązań scenicznych, intrygującym światłem (zasługa zwłaszcza w scenach początkowych ekipy Cloud Theater) czy też znakomitymi muzyczno-rytmicznymi etiudami. Tuż po wyciemnieniu, rezonujący w niebiesko-czerwonym świetle głos ojca (Piotr Czarniecki), podpełza do pierwszych rzędów wypełniając przestrzeń, przelewając się przez nią, rozkosznie podtapiając. Dalej, gdzieś w gąszczu prowadzonych śledztw, trafiamy na mordercę-pływaka (kapitalny Mikołaj Krzeszowiec) o kosmicznej wadzie wymowy podanej w komplecie z grubym regionalizmem. Kombo pożądane i wytęsknione! Każdy (ni w ząb, rzecz jasna, nie rozumiejący) z zapałem lituje się nad jego prostą, czystą duszą, obnażoną bezwstydnie w cierpieniu przez bezwzględny aparat przymusu - całkiem przypadkowo, i całkiem zresztą pod przymusem - odziany tym razem w olbrzymie, wcale nieeleganckie, ale za to śnieżnobiałe, bawełniane majty (odpowiedzialny za kostiumy w całym splendorze i chwale - Janek Głąb). Kiedyś tam ofiarnie dziewczyna Wali odstawia przedgodowy, prześwietny taniec, gdzieś na basenie mała, ksantypowata Pani Basenowa wygwizduje rezolutnie, po ssmańsku swoje istnienie, a kawałek dalej, za rogiem w knajpie z sushi ruska, niezmordowana gejsza polewa ofiarnie sake. Ot, dzień jak co dzień.

Gdzieś między jednym, a drugim morderstwem padnie pytanie o usprawiedliwienie istnienia jednostki, metafizyczną rację bytu, strach przed śmiercią i ucieczkę od wolności. Pytania jak każde inne, raczej od niechcenia. Czasem zresztą całkiem przypadkowe, a kiedy indziej jednak jadowite, zimne, zadawane z rozkoszną, okrutną premedytacją. Z pałeczkami do sushi w dłoniach i siekierą odwieszoną gdzieś za starym pawlaczem.

A, i wisienka na torcie - gitarowe zakończenie odcinka na imprezce w przaśnym stylu - przy wódeczce, kiszonych ogórkach, kilku śpiewających zwłokach i półnagim harmoniście. Smacznego.

Marta Tomaszek
Dziennik Teatralny Wrocław
21 października 2020

Książka tygodnia

Ziemia Ulro. Przemowa Olga Tokarczuk
Społeczny Instytut Wydawniczy Znak
Czesław Miłosz

Trailer tygodnia