A jednak jest coś jeszcze
"Księga Rodzaju 2" Teatr Współczesny we WrocławiuWidzowie, fabuły nie będzie! Jeśli ktoś wybiera się na "Księgę Rodzaju 2" z myślą, że obejrzy przyzwoicie odegraną historię, którą później będzie mógł opowiedzieć znajomym, to grubo się myli. Niełatwo jest wpaść prosto z ulicy, bez odpowiedniego przygotowania, w umysł chorej na schizofrenię matematyczki.
A Zadara właśnie to robi. Wrzuca nas i już - radźcie sobie sami! Nie daje żadnych wskazówek interpretacyjnych, bo zresztą o jakiej interpretacji w tym przypadku można w ogóle mówić. Mamy Antoninę Wielikanową - i ona jest na pewno. Dokoła wirują postaci ubrane formalnie - w czarne garnitury, pod krawatem. Nie przedstawiają się nam, żyją bezosobowo w umyśle bohaterki. Ale jedna z nich wysuwa się na plan pierwszy. Jest to lekarz Wielikanowej - Arkadij Ilicz. To z nim wchodzi w pozornie bezsensowne, kilkakrotnie powtarzane dyskursy. Ba! W jej umyśle lekarz podaje się za Boga, Boga-nihilistę, który sam zaprzecza swojemu istnieniu. Mówi do Wielikanowej: Nie ma żadnego Boga! Ja ci to mówię, twój Bóg! Dla niego człowiek jest tylko bytem materialnym, który dopiero na głębokości dwóch metrów zyskuje prawdziwe oblicze. A mimo to uparta kobieta wierzy, że coś jest, coś jeszcze.
Tylko co to jest? W świecie opętanym przez rozpustę, prostytucję, skrajne wyuzdanie, w świecie w którym Bóg, o ile w ogóle istnieje, pozostaje obcy, niewidzialny, autonomiczny, Antonina szuka wiary, szuka czegoś, co dałoby sens życiu. Bóg? Ani on nie potrzebuje ludzi, ani oni jego. Bóg w głowie Wielikanowej jest bezkarny i okrutny, mokrą , „rybią szmatą” wyciera z jej umysłu wszystko, co było dla niej ważne. Ale ona dalej wierzy, że jest coś jeszcze. Wielikanowa jest ludzka. Świat, który ją otacza, doprowadził ją do stanu, w jakim się znalazła, ale ona się nie poddaje, nadal szuka.
Wizualizuje siebie jako żonę Lota, tę, która nie potrafiła się powstrzymać i obejrzała się za miastem, w którym żyła, za ludźmi, których znała. Wierzy, że tak trzeba było postąpić. Antonina ma więcej wiary niż niejeden „normalny” człowiek i ta wiara pozwala jej w finale wsiąść w rakietę i odlecieć gdzieś, gdzie będzie jej lepiej. Na ziemi żegnają ją Batman, Myszka Miki i inne absurdalne postaci. Ale to są jej postaci i jej świat. Na koniec śpiewa: Lecę, gdzie chcę, / lecę, jak chcę/ swoją rakietą i na swój rachunek. Wbrew schizofrenii, która ją dotknęła, Wielikanowa wydaje się być szczęśliwa, zrealizowana.
W przedstawieniu wielokrotnie pojawia się sam autor tekstu, Iwan Wyrypajew. Właściwie to on sprawia wrażenie wariata. Próbuje reżyserować, biega po scenie jak opętany, czyta listy, które dostał od bohaterki, w akompaniamencie electro-punkowej grupy Mass Kotki odśpiewuje kuplety. W skrócie - z procesów, które zachodzą w umyśle Wielikanowej robi show.
Ciekawie zbudowana jest przestrzeń. Plan pierwszy zamyka krwisto czerwona kurtyna, a podłogę pokrywa czarno-biały dywan w „zebrę” (fanom Davida Lyncha od razu nasunie się na myśl kultowy serial Twin Peaks). Kurtyna ta zasłania drugą przestrzeń, bardziej mroczną, z wyśrodkowanymi, ale asymetrycznymi schodami, na których siedzi Antonina. W głębi widać zwisające w nieładzie sznury. Obie przestrzenie nie są przyjazne, z tym że pierwsza jest jak z wariackiego snu, druga natomiast ciemna i depresyjna. W pierwszej swoje popisy prezentuje Wyrypajew i Mass Kotki, w drugiej Wielikanowa toczy swoją walkę o sens wiary.