A miało być tak pięknie

"Tragedia Macbetha" - reż: R. Klijnstra - Teatr im. Słowackiego

"Tragedia Makbeta" Redbada Klijnstry ma w sobie duży potencjał. Jest w spektaklu wiele ciekawych rozwiązań inscenizacyjnych oraz kreacji aktorskich, jednak równocześnie dużo pomysłów jest miałkich czy efekciarskich, zaburzających ciekawie rozwijający się dramat psychologii

Pierwszy dwugodzinny akt to teatr rzetelny, konkretny, urozmaicony uwspółcześnionymi wstawki – tak, by widz wiedział, że znajduje się w aktualnych realiach – lecz nie robiący tego w sposób nachalny. Może prócz ukazania wiedźm jako śpiewających, nieco zbzikowanych pielęgniarek, które pomimo swoich lat tańczą jak nastoletnie celebrytki. Wstępna relacja z pola bitwy, przypominająca komentarz sportowy Zimocha, dobitnie jednak pokazuje, że reżyser chce „Makbeta” osadzić w sytuacjach współczesnych, zachowując przy tym jego jak najbardziej uniwersalny wymiar. Fakt, że jest możliwe takie ukazanie Szekspirowskiego dramatu pokazał niejeden spektakl – za przykład można podać choćby inscenizacje Kleczewskiej. Problem w „Tragedii Makbeta” jest jednak inny: czy przyjmując taką „zachowawczą” perspektywę, da się jeszcze słowami Szekspira powiedzieć coś nowego? Spektakl Klijnstry – a przynajmniej jego pierwszą połowę – ogląda się więc przyjemnie, jednak beznamiętnie, z neutralnym zaangażowaniem i poruszeniem.

Drugi akt pokazuje, że reżyser miał tego świadomość. Odtąd bowiem zaczyna się inscenizacyjna szarża. Makbet – świetnie zagrany przez Radosława Krzyżanowskiego i od początku prowadzony w ciekawy, a zarazem wiarygodny sposób – zrzuca z siebie wszelkie pęta i ograniczenia. Wybałusza gały do kamery, sugerując bycie pod niemałym wpływem, krzyczy, śpiewa, szaleje… Przybrawszy ogromne futro, przypomina naćpanego celebrytę, przekonanego o swojej wszechwładzy, która mu się należy i już. Jest to jakiś sposób doprowadzenia postaci do dramatycznego finału – u Klijnstry średnio dramatycznego, bo doszedłszy wcześniej do emocjonalnego ekstremum, Krzyżanowski może tylko „spuścić z tonu” – tyle, że, w moim mniemaniu, jest on nietrafiony. Tam, gdzie powinien być dramat – jest śmiech, tam, gdzie psychologiczny rozwój postaci – pustka. Nad głową Makbeta, w plastikowym worku umazanym farbą rzuconą przez MacDuffa na stół, można już tylko z bezradności rozkładać ręce. Zbędna dosłowność i efekciarstwo rozbiły dobrze zapowiadający się teatr.

Widać, ze Klijnstra jest sprawnym reżyserem. Jednak mówiąc, że Szekspir jest tak genialny autorem, że nie można go skrócić choćby o wers, a jednocześnie wtrącając wiersze czy współczesne riposty, strzelił sobie w stopę. Występ Dziędziela w roli Odźwiernego, trzeba przyznać – zabawny i przyjemny – niewiele jednak wnosi do całości i – szczerze mówiąc – tak jak spora ilość tandetnych uwspółcześniających rozwiązań, jest po prostu zbędny. Choć usprawiedliwiam zawsze te komiczne wstawki w inscenizacjach Szekspira – myśląc o nich jako nawiązaniu do elżbietańskiego teatru – tutaj sugerują one na siłę przywołaną współczesność. Chyba niepotrzebnie. Jedną z najciekawszych inscenizacji „Makbeta”, jaką widziałam, był ponad pięciogodzinny spektakl w The Globe – w historycznych kostiumach, bez ani jednego „połkniętego” słowa dramatu, żadnego uwspółcześnienia. Pomimo tego, że „tradycyjny”, czyli aktorski, historyczny czy statyczny teatr bywa dla mnie meczący. Widocznie Szekspir nie zawsze broni się sam.

Magdalena Urbańska
Dziennik Teatralny Kraków
29 września 2010

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia