A ty po kim się pocieszasz?

"Wszystko o mojej matce" - reż. Michał Borczuch - Teatr Łaźnia Nowa w Krakowie

Nigdy nie jest się wystarczająco dorosłym na stratę rodzica, metaforyczną czy fizyczną, tak przypuszczam. Michała Borczucha mama zmarła kiedy był małym chłopcem. Jego wspomnienia muszą być przywoływane z daleka. Obrazy pochodzące z dzieciństwa najczęściej są zmitologizowane.

Może są częściowo wspomnieniami zapośredniczonymi, kogoś słowami, wziętymi za własne przeżycia. Może fragmentarycznie sumą zobaczonych zdjęć i usłyszanych anegdot. Dodatkowo, w pewnym zakresie, projektami wyobraźni. Czy ma się siedem czy trzydzieści siedem lat to, co już było, po części wykrzywia się, po części zapomina. Ocalone zapamiętane zostaje zapisane w głowach u każdego inaczej. Nie ma arbitra, który mógłby ostatecznie orzec, jak właściwie chwila wyglądała, co kto powiedział, jak wyglądał, gdzie to właściwie było. Jednak więcej wspólnych lat, do odtwarzania w pamięci, ma Krzysztof Zarzecki, co znacznie powinno ułatwić sprawę. O śmierci mamy dowiedział się w dzień matury z biologii albo z polskiego. Nie pamiętam. Na pewno za wcześnie. Tak się składa, że panowie są rówieśnikami, pracują w teatrze, na drugie współdzielą imię Karol, nadane po Janie Pawle II, jeden jest mentalnym ojcem chrzestnym dziecka drugiego. Są sobie przyjaciółmi. Oboje nosili się z myślą opowiedzenia ze sceny o stracie matki. Zdecydowali się zrobić, o przełomowym dla nich doświadczeniu, jeden spektakl.

W przedstawieniu "Wszystko o mojej matce" nie tylko tytuł został zapożyczony od Almodóvara. Jednak nie została też bezpośrednio przejęta fabuła filmu. Od hiszpańskiego reżysera twórcy będą czerpać wnikliwe obserwacje kobiet, których portrety definiują mężczyzn, równocześnie koncepcje groteskowych przerysowań. Chociażby energię do sceny, gdzie Monika Niemczyk przemawia w imieniu matczynego głosu z perspektywy postmortem. Stracony bezpośredni dostęp do synowskiej rzeczywistości podkreśla bariera językowa. Potrzebna jest tłumaczka (Iwona Budner). Wychodzi komicznie, ale zostaje poważne pytanie czy gdyby nie odeszła tak szybko, to czy Zarzecki byłby innym człowiekiem. Głos daje werdykt, że nie. Byłby tym, kim jest.

Co się gra o kobietach, które zachorowały na raka? W tym wypadku prowadzi się dwie równoległe narracje, jedną o Krystynie - mamie Zarzeckiego, drugą o Zofii - mamie Borczucha. Nie obsadza się też jedynie dwóch aktorek. Może kreacje byłyby wiarygodne dla widzów, ale uwierzenie w nie przez twórców, połączonych najbliższą gałęzią drzewa genealogicznego, graniczy z niemożliwością. Kwestia kreacji (także reżyserskiej), tworzenia postaci scenicznych przez aktorów, zostaje poruszona w metateatralnych wstawkach, które obśmiewają proces twórczy, jego niedoskonałość. Niekończącą się gadaninę i, wyglądające z zewnątrz na pretensjonalne, poszukiwania. Powstaje szkic o niezdarnie powstającym widowisku, albo o niedostatkach każdego procesu, w którym uczestniczą ludzie ze swoimi barierami komunikacyjnymi i ograniczoną możliwością poznania. W nowohuckim teatrze Łaźnia Nowa pada też pytanie czy podjęty temat jest wystarczająco nośny, żeby poruszać go za publiczne pieniądze w instytucjonalnym teatrze.

"Wszystko o mojej matce" w reżyserii Borczucha to trudna do scharakteryzowania mozaika, z jednej strony przedstawienie, które nie jest ckliwe, ale które od sentymentalności nie ucieka.

W scenografii zaprojektowanej przez Dorotę Nawrot jest miejsce na prozę codzienności. Na rozmowy pracowników w fabryce perfum Miraculum, gdzie była zatrudniona mama Michała, na szarą PRL-owską rzeczywistość, powtarzalność tych samych czynności, wspominanie o nużących domowych obowiązkach. Temat śmierci, jak w dyskursie publicznym, zostaje zmarginalizowany. Do zapowiadanej sceny końcowej, gdzie miała pojawić się trumna, nie dochodzi. Choroba nie staje się tematem wiodącym, tak jak cierpienie czy żałoba. Jedynym fragmentem akcentującym oczekiwanie na wyniki badań lekarskich jest scena, gdy Dominika Biernat jako kosmonautka posługująca się nazwą "doktor Love" przemierza pozaziemskie przestworza. Świadomość bliskiej śmierci zdaje się być próbą, dla ludzkiego umysłu, ponad wyobrażenie, jak wyrzut wirującej głowy w kosmos, w celu szybkiego zwiedzania. Halina Rasiakówna jako diwa, która ma zagrać w przedstawieniu, którego próby odbywają się na naszych oczach, szykuje się w garderobie. Kiedy uwodzi Zarzeckiego, który wciela się w postać reżysera, trudno powiedzieć czy jest jego matką czy aktorką grającą aktorkę. Gdzieś w tle słychać donosy o wybuchu elektrowni atomowej w Czarnobylu. Opowieści o popromiennych tragicznych konsekwencjach, przymusowym popijaniu płynu Lugola. Wyświetlane są też projekcje filmowe, na których aktorka Marta Ojrzyńska, w zaawanasowanej ciąży nagrywa się, w wakacyjnym anturażu, w Los Angeles. Potem widzimy ją z dzieckiem na ręku. Ciągle jesteśmy na granicy balansowania między tym co prywatne, a tym co publiczne. Tym co przeznaczone dla obcych oczu i uszu, a tym co wypadałoby obśmiać, przerysować, zakryć na scenie lub przemilczeć. Wybrzmiewa pytanie o autentyczność przeżycia, miejsce gdzie ono jest możliwe i jakiego typu. Podkreślana jest sztuczność, której wyzbyć się całkowicie nie da. Nawet jeżeli Michał Borczuch i Krzysztof Zarzecki momentami wychodzą na scenę, jako nikt inny jak oni sami, nie zmienia to faktu, że ich mówienie nie jest spontanicznym zwierzaniem się publiczności, a wyuczoną kwestią, która mimo narzucających się rozważań o ułomności pamięci, nie jest wszystkim co sobie przypomnieli, a tym, co zdecydowali się współdzielić.

Agata Suropek
www.teatrdlawas.pl
24 maja 2016

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...