Ah ten Giuseppe Verdie!

"Kwartet" - reż. Wojciech Adamczyk - Teatr Ateneum w Warszawie

Spektakl na podstawie sztuki teatralnej Ronalda Harwooda. "Kwartet" zabiera nas do domu spokojnej starości gdzie mieszkają dawni partnerzy sceniczni kwartetu IV aktu Rigoletto Giuseppe Verdie. Powitanie mima na początku spektaklu, który rozgrzewa naszą wyobraźnię i pozwala porwać publiczność do świata sztuk.

Scenografia jest odzwierciedleniem spokojnego i zadbanego salonu. Wystrój kwiatowy, elegancki, gdzie można znaleźć płyty Mozarta, dużą ilość książek i pianino - przedmioty dające bliskość i przywołują dobre wspomnienia z młodych lat, które spowite były karierą i talentem.

W kolejnej odsłonie poznajemy mieszkańców spędzających wspólnie czas w domu spokojnej starości, których łączy wspólna pasja do muzyki i sceniczna przeszłość.

Wilfred, którego gra wspaniały Krzysztof Tyniec jest kochającym kobiety i dalej fruwających w amorach mężczyzną, marzącym o namiętności co przez chwile pozwala mu zapomnieć o dolegliwościach związanych z podeszłym wiekiem.

Reginald, ułożony człowiek, który starał się zaplanować swoje życie, mocno skryty, miłośnik literatury Wagnera. Stara się żyć tym co teraz, nie rozpamiętywać przeszłości i spokojnie w gronie przyjaciół cieszyć się emeryturą. Smakosz dobrego dżemu , który lubi zjeść ale z powodu konfliktów z opiekunką musi zadowolić tym co zgryźliwa kobieta mu zaproponuje na lunch.

Cecily, wesoła, pełna dobrej energii kobieta, w postać uroczej blondynki wciela się piękna Magdalena Zawadzka, która talent, doświadczenie i urok osobisty jak zawsze kradnie spektakl. Cecily optymizmem zaraża resztę mieszkańców, pragnie aby wszyscy byli szczęśliwi, martwi się troskami i bólami innych. Wielka miłośniczka muzyki i mężczyzn. Elegancka, bardzo kobieca i delikatna, rozterki i własne zmartwienia przekuwa w pomoc przyjaciołom i piękne rzeczy wokół siebie.

Każdy z nich jest inny, ma swoje przyzwyczajenia, uniesienia, złote góry i inną przeszłość ale łączy ich przyjaźń i zrozumienie. Spokój, który wspólnie wypracowali daje im azyl i radość.

Wszystko to zmienia się wraz z pojawieniem się Jean - tu piękna i utalentowana aktorka Sylwia Zmitrowicz. Dawna gwiazda, wielka diwa muzyki operowej.

Wszystko dodatkowo komplikuje fakt, ze Jean była kiedyś żoną Reginalda, który w momencie informacji o nowej lokatorce burzy jego strefę komfortu i spokojnej kontemplacji codzienności.

Jean z początku sprawia wrażenie bardzo zarozumialej i wyniosłej kobiety, która nie może pogodzić się z upływem czasu i przeszkodami jakie stawały na jej drodze scenicznej i prywatnej.

Wszystko jest dla niej skomplikowane i ponad siły- spowodowane ciężarem przeszłości, a zwłaszcza wiadomość o możliwości odtworzeniu kwartetu Verdiego, który ma zostać wystawiony i przypomni wielki talent i dobry czas weteranów muzyki operowej.

Znów wraca entuzjazm i radość seniorów, ponowna trema i nieśmiały uśmiech Możliwość występu umożliwia odkręcenie korka codziennej rutyny ostatnich spokojnych lat i wpuszczenia dreszczyku niepewności, nowego wyzwania i chociaż na chwilę zapomnieć o upływie czasu. Wszystko to może na chwilę zniknąć, zapach czasu i wspomnień. Powraca utracona tęsknota za światłem reflektorów, falbaniastych kostiumów i publiczności, która zaciska dłonie i zęby z wrażenia, zachwytu i ciszy, która wybrzmiewa na widowni, by po chwili słychać było tylko znakomite głosy, nagradzane owacjami na stojąco.

Jedyna Jean buntuje się przeciwko temu i uważa ten pomysł za robienie z emerytowanych artystów pośmiewiska i pokazywanie czegoś na siłę, co już dawno minęło. Odgrzewania starego kotleta, który już dawno nie nadaje się do jedzenia, a na pewno nie do śpiewania, głos który zanikł, a została chrypa i zmęczone struny.

Nie trzeba tego zobaczyć wprost aby wiedzieć co czuła Cecily, Jean, Reginald i Wilfred. Radość aby chociaż na chwilę zostawić za sobą bagaż czasu, który ich skurczył, dołożył zmarszczek i siwych włosów ale nigdy nie postarzał serca, które przez cale życie będzie się wyrywać w stronę sztuki, pasji z która jeśli się urodzimy będzie dla nas więcej warta od opinii innych, co o nas myślą. Są gotowi na możliwe wywołanie salwy śmiechu i kpin w odbiorze publiczności, a może nawet ktoś wyjdzie z widowni. To nie jest ważne, tak samo jak to, że w świetle reflektorów będzie bardziej widać ich mapę twarzy i oświetlonych oczu, które może z pozoru szare, będą świecić tak mocno jak gwiazda, która nigdy nie gaśnie.

Każdy z nich wie, że najlepsze czasy twórczości nie powrócą, najlepsze sceny są już przeszłością, a żadna ilość makijażu nie zakryje zmęczenia ale odrobina ucieczki od trosk w świat, który każdemu dawał poczucie sensu i działał jak poranna kawa stała się sensem, wypełnieniem dni na próbach w oczekiwaniu na swoje 5 min czegoś co dawało szybsze bicie serca i ciepło na policzkach.

Kiedy naszym artystom udaje się wyjść w końcu na scenę zapominają o wszystkim, na początku lekko zdenerwowani, ale wraz z dźwiękiem muzyki, jest tylko tu i teraz, wielki talent i pasja, którego nie wolno sobie zgasić i walczyć o siebie i swoje wartości do końca.

Czwórka przyjaciół posiada wielkie szczęście od losu, czas który zrobił swoje, zabierając im sławę ale obdarzył troską ludzi, którzy są obok, każdy z nich rozumie siebie, podziela zainteresowania, ale też motywuje i przypomina w gorszych momentach, że dalej żyjemy i mamy siebie, a szczęście to nie tylko scena ale też słońce, wiatr, dobre śniadanie, książka oraz uśmiech bliskiego człowieka.

Uczucie towarzyszące każdemu artyście, kiedy jego gwiazda przygasa, niekiedy zostaje zapomniany lub sam się wycofuje z życia, które było jego powietrzem, siłą napędową, sensem i powodem, którego człowiek nie mający iskry do samorealizacji w postaci scenicznej drogi, bycia gigantem i bestią sceniczną, nie zrozumie skąd ta potrzeba aby się pokazać, zaistnieć, wykrzyczeć co ma do powiedzenia przez sztukę.

Zadawane często pytanie czy wielki talent nie jest przekleństwem?

Nie można mieć w życiu wszystkiego, ludzie urodzeni z wielkim nadprzyrodzonym talentem, bardzo często czuja się sami, opuszczeni. Nierozumienie, że coś innego wymyka im się z rąk.

Samotność jest często zapłatą jaka trzeba poświęcić za dar, którego inni ludzie zazdroszczą i podziwiają. Człowiek, który schodząc ze sceny, tak samo jest głodny, zmęczony i co najważniejsze pragnie aby ktoś go złapał za rękę podczas wyjścia z garderoby, pomógł nieść bukiety kwiatów i kochał także po zmyciu makijażu scenicznego.

Magdalena Kisielińska
Dziennik Teatralny Warszawa
9 marca 2021

Książka tygodnia

Twórcza zdrada w teatrze. Z problemów inscenizacji prozy literackiej
Wydawnictwo Naukowe UKSW
Katarzyna Gołos-Dąbrowska

Trailer tygodnia