Akcja reakcja

Jedni narzekają, drudzy działają.

Są też tacy, którzy prowokują śmiałymi, bezczelnymi propozycjami. Czy kulturalną degradację Warszawy można jeszcze powstrzymać? Finansowanie kultury to zjawisko nieprzejrzyste już w samej warstwie językowej. W książce „Ekonomika kultury" Dorota Ilczuk pisze o mecenacie, że jest on formą prywatnego wspierania kultury.

Tymczasem za mecenasów uważają się urzędnicy rozdzielający publiczne pieniądze na różnych szczeblach, co widoczne jest w nazwach organizowanych konkursów i programów. To zagarnięcie prestiżu i decyzyjności można uznać za symptomatyczne. Potrzeby publiczności zaspakajane są w rytmie kadencyjnym. Podobnie kształtuje się gusty artystyczne – w efekcie arbitralnych posunięć, pod szyldem przekłamanej terminologii. Minimalizowana jest zarazem rola docelowych odbiorców, którzy stoją na samym końcu łańcucha pokarmowego zwanego publicznym finansowaniem kultury. W tym miejscu nikt przecież przebywać nie chce. Ostatecznie widzowie stopniowo odchodzą od kultury, a na wydarzeniach artystycznych królują pustki (albo pojawiają się tylko przedstawiciele środowisk artystycznych odwiedzający kolegów i koleżanki).

Paradoks ten skłonił czterech teoretyków zarządzania kulturą – Dietera Haselbacha, Armina Kleina, Piusa Knüsela i Stephana Opitza – do napisania książki „Der Kulturinfarkt. Von Allem zu viel und überall das Gleiche" („Kulturalny zawał. Wszystkiego za dużo i wszędzie to samo"). W kontekście teatrów w Niemczech autorzy proponują zamknięcie połowy instytucji. Wówczas, zamiast 140 niedofinansowanych i słabo odwiedzanych teatrów, byłoby 70 zamożnych i obleganych scen. Publiczność walczyłaby o bilety, twórcy z rozmachem mogliby realizować swoje wizje, a bilans wydatków publicznych na kulturę nie uległby zmianie. Ta utopijna wizja spotkała się oczywiście z falą krytyki, ale warto zastanowić się, co było źródłem pomysłu. Po prostu: troska o obecność i zaangażowanie widzów. Ta refleksja inspiruje również w Polsce osoby związane z kulturą, starające się przekonywać widzów do manifestowania swojego poparcia i artykułowania estetycznych potrzeb. Ostatni przykład to akcja „KUP SOBIE TEATR", organizowana przez Fundację TR Warszawa w celu ratowania jednej z najważniejszych scen w Polsce. Już za 50 PLN można stać się symbolicznym (a w pewnym sensie prawdziwym) właścicielem teatru TR Warszawa. Akcjonariuszem jego artystycznych sukcesów.

Cegiełki na kulturę to nie nowość, wystarczy popatrzeć na ściany w Teatrze Polonia, prowadzonym przez Fundację Krystyny Jandy na Rzecz Kultury, albo przejść się uważnie wokół wawelskich murów. Znajdziemy tam informacje o osobach prywatnych i firmach wspierających daną instytucję, bez których nie byłoby możliwe prowadzenie działalności. TR Warszawa, przez długi czas ignorowany przez urzędników do tego stopnia, że dotychczasowy Dyrektor Naczelny i Artystyczny Grzegorz Jarzyna występuje w roli fantomu – pozbawionego umowy reprezentanta teatru, ratuje się możliwością publicznej zbiórki, co w dużym stopniu nawiązuje do coraz bardziej popularnego crowdfundingu. W pewnym stopniu przypomina również inne sytuacje, gdy to wola podatników jest sygnałem, jak władze mają wydawać pieniądze na kulturę.

„All you need is Pablo"

Za jeden z najciekawszych przykładów wizjonerskiego zarządzania kulturą i dysponowania środkami podatników można uznać historię dwóch obrazów znajdujących się w Muzeum Sztuki (Kunstmuseum) w Bazylei, w Szwajcarii. Jej początek był tragiczny – 20 kwietnia 1967 roku rozbił się na Cyprze samolot linii lotniczych Globe Air. Wszyscy pasażerowie zginęli, a Globe Air popadła w długi. Główny akcjonariusz linii – Peter G. Staechelin – szukając środków finansowych zaczął wyprzedawać dzieła ze swojej imponującej kolekcji sztuki. I może nic by nie było w tym kroku zaskakującego, gdyby nie fakt, że część obrazów rodzina kolekcjonera zdeponowała wcześniej w publicznym muzeum, a mieszkańcy miasta zdążyli je już uznać za symboliczną własność ogółu. Gdy okazało się, że sprzedane mają być dwa ważne obrazy Pabla Picassa („Les deux frères" i „Arlequin assis") w Bazylei zawrzało. Zaczęła się walka o zatrzymanie obrazów w lokalnym muzeum.

Władze miasta zdecydowały się przeznaczyć 6 milionów franków szwajcarskich na wykupienie dzieł od właściciela. Przeciwnicy tego szczodrego posunięcia przeforsowali decyzję o organizacji referendum, w którym to mieszkańcy miasta mieli zagłosować, czy na sztukę ma wypłynąć z publicznej kasy ta niebagatelna suma. 25 listopada tego samego roku mieszkańcy Bazylei wyszli na ulicę, żeby zbierać i przekonywać. Damy z zamożnych rodzin czyściły buty za pieniądze, starzy i młodzi śpiewali, sprzedawali co się da. Celem było pokazanie, że o sztukę warto walczyć, a także, że nie da się ignorować głosu społeczności. Chciano również uzbierać dodatkowe środki, ponieważ dzieła zostały wycenione na łącznie ponad 8 milionów franków.

Całe wydarzenie nazwano „Bettlerfest", „święto żebracze", co raczej nie pasuje do wizerunku bogatej Bazylei, mimo to nadal uznawane jest za jeden z istotniejszych zapisów w najnowszych dziejach miasta. Ponadto bazylejski zryw okazał się też ważnym momentem w rozwijaniu poczucia wspólnoty i dawania sygnału, że publicznymi środkami powinni dysponować ich właściciele, czyli właśnie mieszkańcy miasta (o tym, co jest czyje, często się zapomina). Gazety w tym dniu drukowały wypowiedzi za i przeciw. Duch walki inspirował obie strony. Na kamienicach wisiały napisy „Give a million", „All you need is Pablo", „Don't let them go!", a na każdym kroku pojawiały się motywy znane z obrazów – demonstranci w koszulkach z zamyślonym arlekinem szli po chodniku, na którym ktoś namalował kredą nagiego chłopca, niosącego na plecach młodszego brata. Ostatecznie 16 i 17 grudnia odbyło się głosowanie. 54 procent na tak! Obrazy Picassa zostały uratowane. Brakujące do ostatecznej kwoty wykupu obrazów 2,4 miliona franków udało się uzyskać od sponsorów, a mieszkańcy w czasie swojego święta zebrali 200 tysięcy franków.

O heroicznej postawie mieszkańców broniących dzieł sztuki usłyszał ich twórca – Pablo Picasso. Wzruszony postanowił dodać coś od siebie i podarował Muzeum Sztuki cztery kolejne obrazy. Również jedna z mieszkanek miasta przekazała muzeum obraz artysty z prywatnej kolekcji. Obecnie opowieść ta ożyła. Od 17 marca do 21 lipca tego roku w Muzeum Sztuki można oglądać wystawę „Die Picassos sind da! Eine Retrospektive aus Basler Sammlungen" („Tu jest Picasso! Retrospektywa ze zbiorów w Bazylei"), na potrzeby której zestawiono obrazy twórcy znajdujące się w różnych kolekcjach publicznych i prywatnych w mieście. Imponujący zestaw dzieł jednego z najważniejszych artystów w historii sztuk plastycznych zachwyca i dumnie przypomina o tak zwanym bazylejskim cudzie. Miasto chwali się, a władze Muzeum Sztuki jednoznacznie podkreślają, kto ma decydujące zdanie w kwestii finansowania kultury i do kogo ona w przenośni, a równocześnie całkiem na serio należy. Pod obrazami zakupionymi za środki z publicznej zbiórki i za te uzyskane od miasta – po pozytywnym wyniku referendum – napisano, że właścicielami są mieszkańcy, a instytucja jedynie przechowuje dzieło. Niby jasna sprawa, a jednak mało popularna.

Z Bazyleą oczywiście porównywać się trudno. Sam fakt, że czerpiąc jedynie z lokalnych zbiorów można zorganizować wielką wystawę jednego artysty tej rangi, świadczy o zasobności mieszkańców i instytucji. Nie jest ponadto łatwe zestawianie materialnych dzieł sztuki z tymi z ontologicznego punktu widzenia jednorazowymi. Inwestowanie w obrazy można uznać za lokowanie kapitału, podczas gdy wspieranie teatru prowadzi do natychmiastowego konsumowania środków. Dawno zdiagnozowanej choroby kosztów w przypadku sztuki opartej na wystawianiu i inscenizacji uleczyć się nie da, co nie znaczy, że nie należy pracować nad kuracją łagodzącą objawy. Przede wszystkim zaś angażować się, gdy jest o co walczyć. Przykład z Bazylei – nawet jeżeli pośrednio – zawiera wskazówkę, w jaki sposób wartości kulturowe powinny być uświadomione wśród lokalnych społeczności. Należy również podkreślić dyskursywność tej walki – wynik referendum pokazuje, że tylko 5 tysięcy głosów osób biorących w nim udział zdecydowało o pozytywnym wyniku. Sam jednak fakt polaryzowania opinii i zachęcania do deklaracji postaw w odniesieniu do działalności artystycznej jest niebywały. Tego typu poczucie odpowiedzialności za lokalne skarby pokazuje ponadto ciekawy schemat finansowania sztuki, który – nawet jeżeli bazuje na szeroko rozpowszechnionej w Europie demokracji – nie jest częsty. Wykracza on poza partnerstwo publiczno-prywatne (zresztą nadal mało odkryte przez polskie instytucje kultury). Stanowi raczej przykład partnerstwa publiczno-prywatno-osobistego. Może to właściwa droga?

Wydeptywanie ścieżek

Inna opcja to sprawdzanie, czego odbiorcy kultury tak naprawdę chcą i następnie zapewnianie im do tego dostępu. Nasuwa się analogia z planowaniem skupisk mieszkaniowych. Niektórzy architekci, rozwijając koncepcje nowych osiedli, nie wytyczają ścieżek dla pieszych. Zainteresowani robią to sami, wydeptując łyse paski na trawnikach tam, gdzie chcą zaprojektować swoje trasy.  Dochodzi zatem do dostosowywania najbardziej naturalnych warunków życia do preferencji mieszkańców. Gdy wszystko staje się jasne, wystarczy tylko wykończyć i utrwalić, za co odpowiada administracja. Odgórne narzucanie pozornie idealnych rozwiązań rzadko ma szanse powodzenia. Ale jak to się ma do teatru? Wbrew oczekiwaniom, zbieżności są jednoznaczne.
Przykładem może być polityka kulturalna Hamburga. W chwili obecnej miasto samo postawiło się w negatywnym świetle, co związane jest z niekończącą się budową Elbphilharmonie – prestiżową inwestycją w centrum miasta, w rejonach portowych po gentryfikacji. Elbphilharmonie ma się docelowo stać wyjątkowym miejscem dla sztuki, opakowanym w imponujące ściany i fasady, przypominające wzburzone fale (zresztą zgodnie z projektem biura architektonicznego Herzog & de Meuron z Bazylei). Całe miasto ma być promowane przez budowlę mogącą konkurować z Walt Disney Concert Hall w Los Angeles czy też National Centre for the Performing Arts w Pekinie. Niestety, otwarcie przesunęło się z 2010 roku na 2017. Zgodnie z najnowszymi obliczeniami, budowa będzie łącznie kosztować 575 milionów euro (pierwotnie miało być 186 milionów). Teraz, w każdą niedzielę, można w hełmie i kaloszach zwiedzić budynek powstającej filharmonii. Przyjemność ta kosztuje 5 euro i reklamowana jest na stronie rodzącej się długo instytucji jako wyjątkowa atrakcja. Ratusz nadal się stara i chce, mieszkańcy coraz mniej. Jeśli w ogóle wierzą w pozytywny finał tej historii.
Ale Hamburg to też miasto planistycznych sukcesów w kwestiach kultury. W 1981 roku po zaprzestaniu produkcji w fabryce zajmującej się wytwarzaniem dźwigów portowych (Nagel & Kaemp), władze chciały zburzyć kompleks przemysłowy i na odzyskanym w ten sposób obszarze wznieść budynki mieszkalne. W 1982 teren został zajęty przez teatr Schauspielhaus, ponieważ jego siedziba w centrum miasta była remontowana. Również wówczas odbył się pierwszy festiwal Besetzungsproben (Próby zajęcia), który powtarzany był kilka razy w kolejnych latach. W 1983 pokazano tam „La Tragédie de Carmen" Petera Brooka, a środowisko twórców związanych z teatrem alternatywnym zaczęło starać się o możliwość długotrwałego użytkowania hal poprodukcyjnych. W 1984 roku władze Hamburga zrezygnowały z planu wyburzenia budynków i wyraziły zgodę na stworzenie centrum kultury. W decyzji, uzasadniając celowość rozpoczęcia oficjalnej działalności artystycznej, napisano, że Kampnagel (nazwa wywiedziona od nazwisk pierwotnych właścicieli fabryki) zostanie instytucją kultury, „jak długo publiczność będzie zainteresowana".

W kolejnych latach realizowano różne projekty, między innymi taneczne, młodzieżowe, o tematyce feministycznej. W 1989 roku ustalono prawne struktury instytucji, która do dziś działa jako spółka z ograniczoną odpowiedzialnością (częste rozwiązanie w teatrach niemieckich, przykładowo słynny berliński teatr Hebbel am Ufer również ma taką formę prawną). Obecnie Kampnagel odwiedza blisko 150 tysięcy widzów rocznie. W liczbie tej znajdują się docelowi goście Elbphilharmonie. Kampnagel – instytucja w pewnym stopniu wymuszona, której fundamenty oparte zostały na entuzjazmie i wierze w sens tworzenia sztuki – udziela schronienia bezdomnemu gigantowi. Zainteresowanie publiczności ofertą fabryki sztuki nie słabnie.

Nadzieja umiera ostatnia

W ostateczności trzeba sięgać po rozwiązania radykalne. Gdy zawodzą inne sposoby, instytucje kultury i ich odbiorcy odwołują się do symboliki końca, organizując pogrzeby. Kultura jest uśmiercana, więc trzeba jej pozwolić odejść w spokoju, a raczej pokazać, że poprzez odprawianie ceremonii podkreśla się swój ból wywołany stratą. Szerokim echem odbił się pogrzeb Teatru Nowego w Krakowie, który artyści i przyjaciele tego ośrodka zorganizowali w 2010 roku. Została zamówiona msza, umarłego otoczyły tłumy żałobników z wieńcami w rękach. Celem akcji było unaocznienie konieczności wspierania kultury ze środków publicznych (również w wypadku organizacji pozarządowych, bo Teatr Nowy to stowarzyszenie). Po tej makabresce Urząd Miasta Krakowa zareagował i pieniądze się znalazły – w błysku fleszy. Wymuszone zostało zmartwychwstanie.

Inaczej sprawy się potoczyły w gminie Wiązowna. Projekt o nazwie „Budowa Wiązowskiego Centrum Kultury – zwiększenie atrakcyjności kulturalnej regionu Mazowsza" uzyskał w ramach Regionalnego Programu Operacyjnego Województwa Mazowieckiego 2007-2013 dotację unijną w wysokości blisko 6 milionów złotych (ponad 50 procent wartości inwestycji). Mimo to, w 2011 roku, władze zdecydowały o odrzuceniu dotacji. Reakcja mieszkańców była natychmiastowa – zorganizowali pogrzeb nieistniejącej instytucji. Pojawili się na działce, na której miała być wzniesiona budowla, z wieńcami i wielką wydrukowaną wizualizacją WOK obwiązaną kirem. W okolicy ponaklejano klepsydry. Tym razem jednak nie udało się wybronić pomysłu na instytucję kultury. Inicjatywa została zawieszona. Nie zawsze się udaje, ale próbować i tak trzeba. Jakieś zyski zresztą są – teraz o tym, że Wiązowna chce więcej kultury, wiedzą wszyscy.
Wszyscy pamiętają również głośny pogrzeb Teatru im. Norwida w Jeleniej Górze w 2009 roku.

Co robić?

Spacer po różnych stronach i forach w internecie, gdzie na temat sensu wspierania teatrów wypowiadają się osoby niezwiązane z tą dziedziną, dostarcza przykrych wrażeń. Okazuje się, że już nie tylko samo chodzenie do teatrów stało się mało oczywiste, sceptycyzm obejmuje również zasadność utrzymywania różnych scen ze środków publicznych. Na tego typu wątpliwości nie wolno pozostawać obojętnym. Zainteresowani przetrwaniem teatru powinni być przede wszystkim widzowie, a w konsekwencji urzędnicy – będący przedłużeniem obywateli w opakowaniu administracyjnym. Być może, gdyby ruch wspierania teatrów przybrał formę zbiorowych protestów i kolektywnych walk o sztukę ważną dla społeczności lokalnej – jak miało to miejsce w Bazylei – czy też stawiania przed faktami dokonanymi w efekcie przemyślanych działań, tworzących zjawiska organizacyjne – co wydarzyło się na terenie Kampnagel – dużo prostsze i sprawniejsze byłoby organizowanie kultury i nikt nie musiałby nikogo grzebać, jak entuzjaści z Teatru Nowego czy w Wiązownej.

Wiele racji mają autorzy „Kulturalnego zawału". Sztuka zaczyna mieć sens, gdy nie jest autoteliczna. Istnieje dla odbiorców, wskazując na ważność twórczości w przestrzeni społecznej. A jeśli ktoś będący u władzy nie rozumie? Trzeba mu widowiskowo pokazać i wytłumaczyć, a samemu kupić sobie kawałek TR.

 

Małgorzata Ćwikła
Dwutygodnik
10 czerwca 2013

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...