Aktor jest jak książka, którą się pisze
rozmowa z Elżbietą OkupskąMnie się Śląsk bardzo podobał. Przez siedem lat, jako dziecko, przyjeżdżałam na kolonie do Goleszowa, tak mi się podobało. Potem w Cieszynie na warsztatach artystycznych, w 1980 roku, poznałam się z Mirkiem Neinertem i Andrzejem Płaczkiem, pianistą. Wracając do Koszalina parę dni pomieszkałam u Płaczków w Gliwicach i to był pierwszy dłuższy kontakt ze Śląskiem. Od razu się tu poczułam jak u siebie, przyszłam jak po swoje i tak też zostałam przyjęta.
Z aktorką Elżbietą Okupską rozmawia Marek Ciszak.
Marek Ciszak: Jest pani Pomorzanką, koszalinianką a połowę swego życia spędziła na Śląsku. Co o tym zdecydowało? Przecież i dawniej i teraz miała pani możliwości przeniesienia się gdziekolwiek. A jednak nie zrobiła tego pani. Dlaczego?
Elżbieta Okupska: To jest punkt, do którego trafiłam nie przez przypadek. Ja nic nie robiłam w tym kierunku, ja to sobie wymyślałam. Wymyśliłam siebie w 1978 roku, kiedy zobaczyłam w TV fragmenty jakiegoś musicalu. Zobaczyłam te schody, dziewczyny z piórami i powiedziałam do mojej mamy, że w takim teatrze chciałabym kiedyś pracować. To wszystko działo się poza mną. Nie zgłaszałam się do Darka Miłkowskiego, żeby mnie zaangażował. To on zobaczył mnie podczas Przeglądu Piosenki Aktorskiej, grałam wtedy w bardzo dobrym Teatrze Współczesnym w Szczecinie. Zadzwonił do mnie i powiedział, że chce mnie w zespole. Przyjęłam tę propozycję bez wahania. Okazało się, że to był najlepszy wybór w moim życiu. To od początku był mój teatr. Bardzo dobrze się w nim czułam, byłam akceptowana przez zespół baletowy, chór, orkiestrę a aktorów była wtedy czwórka – Michał Anioł, Andrzej Celiński z żoną i ja. Tak się zaczęło i dziękuję Bogu za to do tej pory. Po egzaminie, w 1982 roku, miałam przecież nie byle jakie propozycje, między innymi do teatrów warszawskich – Ateneum, Współczesnego, Polskiego. Miałam wachlarz możliwości ale wcześniej podpisałam umowę z Rysiem Majorem i zostałam we Współczesnym, w Szczecinie. Byłam tam wśród wspaniałych ludzi i dobrze ten czas wspominam ale w Chorzowie znalazłam enklawę. Nie dość, że dużo grałam, dobrze się czułam, to byłam lubiana w teatrze, zostałam doceniona przez władze miasta, bo dostałam za zasługi mieszkanie, nagrody od dziennikarzy. Strzał w dziesiątkę. Gdzie miałam iść dalej? To było moje miejsce na ziemi, choć miałam propozycję wyjazdów do Niemiec czy USA. Tu zdarzyło się wszystko, co miało mi się zdarzyć najlepszego. Pracowałam ze świetnymi reżyserami, dobrymi aktorami a teraz jestem wolnym strzelcem i mogę sobie wybierać, gdzie gram. Mimo, że miewam intratniejsze propozycje Teatr Rozrywki jest dla mnie zawsze priorytetem. To moje miejsce.
- Słyszałem zdanie: taka aktorka jak Okupska powinna grać w Warszawie; w domyśle – Śląsk marginalizuje…
– To fakt. Ja jednak nie mam tego typu ambicji. Zresztą cały czas „wizualizuję”, jeszcze sobie parę rzeczy wymyśliłam. To, że będę w Warszawie, będę popędzała, nakręcała – to nic nie da. Prędzej czy później to i tak do mnie przyjdzie. Jak wszystko pozostałe – to, że zostałam aktorką, że śpiewałam, że Mirek Neinert nagrał mi płytę – to wszystko najpierw sobie wymyśliłam a potem samo do mnie przyszło. Bywam i gram w Warszawie – w spektaklu Klimakterium i serialu Na Wspólnej. Nawiasem mówiąc zostałam do niego ściągnięta jako Ślązaczka; od razu dostałam ataku śmiechu. Dla warszawiaków każdy, kto mieszka na Śląsku, to Ślązak a ja przecież nie jestem stąd, nie umiem mówić po śląsku. Kiedy dostałam tę propozycję, poprosiłam Izę Malik, aby mi tekst przetłumaczyła na śląski.
– Na przekór – jak cytujemy Okupską, to najczęściej jej zdanie z filmu Majewskiego „Angelus” – nie godej do mie chopie, ty ciulu…
– Zgadza się. Sama to zresztą wymyśliłam a Majewski kupił.
– Ludzie, którzy się tu osiedlali, znam to z opowiadań, przybysze z Polski, często narzekali na niezrozumiały język, brak akceptacji ze strony autochtonów. W pani przypadku też tak było?
– Nie. Ani przez moment nie miałam tutaj poczucia obcości. Mnie się Śląsk bardzo podobał. Przez siedem lat, jako dziecko, przyjeżdżałam na kolonie do Goleszowa, tak mi się podobało. Potem w Cieszynie na warsztatach artystycznych, w 1980 roku, poznałam się z Mirkiem Neinertem i Andrzejem Płaczkiem, pianistą. Wracając do Koszalina parę dni pomieszkałam u Płaczków w Gliwicach i to był pierwszy dłuższy kontakt ze Śląskiem. Od razu się tu poczułam jak u siebie, przyszłam jak po swoje i tak też zostałam przyjęta. Nigdy nie miałam żadnych przykrości ze strony Ślązaków. Bardzo mi się podoba ta gwara, ona jest taka inna, fajna w słuchaniu. Wszystko rozumiem po śląsku, tylko nie umiem mówić.
– Mirosław Neinert powiedział kiedyś o pani, że taka aktorka rodzi się raz na pokolenie.
– To bardzo miłe… Wie pan, we mnie nie ma żalu że nie jestem osobą ogólnie znaną, w całej Polsce. Nie jestem ambitna – od tego trzeba zacząć. Robię to, co lubię. To mi wystarcza. Nie potrzebuję iść dalej za wszelką cenę, nie lubię czegoś udowadniać. Wystarcza mi, że ludzie mnie kupują taką, jaka jestem. Nie będę udawała kogoś innego a niestety jest to nagminne w kręgach warszawskich. Dziękuję Bogu, że w tej Warszawie się nie znalazłam. Chyba bym tego nie wytrzymała psychicznie. Mówi się o mnie, że jestem silna ale tego nacisku, presji, nagonki bym nie wytrzymała. Widzę to po moich warszawskich koleżankach. One są jak druty kolczaste – w momencie, kiedy im się coś powie, od razu się najeżają. Szczególnie widzę to u jednej z moich młodych koleżanek-aktorek warszawskich – ona w każdym momencie musi udowodnić, że jest lepsza od tych z którymi gra. A ja nie muszę. I jestem najszczęśliwszą osobą na świecie.
– Podobno to znana anegdota. W czasie Festiwalu Filmów Fabularnych w Gdyni z hotelu wychodzi światowej sławy reżyser i przez nikogo nie zaczepiany, spokojnie udaje się do festiwalowego kina. W chwilę później z tego samego hotelu wychodzi gwiazda – czyli dziewczątko grające w popularnym serialu, nawet bez szkoły teatralnej ale będące na topie. I zaczyna się szaleństwo. Tłum dziennikarzy i przechodniów rzuca się w jej kierunku, wszyscy wrzeszczą, tłoczą się, piszczą. Amok…
– Dla mnie to jest głupota. To robią media. Robią nam papkę z mózgu. Nie twierdzę, że trzeba mieć ukończoną szkołę aktorską, sama jej nie mam. Ktoś wzięty z ulicy, nie musi być złym aktorem ale to, co potrafi zrobić telewizja z twarzą człowieka, to jest porażające. Udowadnia nam, że ktoś, kto nic nie umie, potrafi przyciągnąć tłumy. To jest twarz telewizyjna ale nazwisko nic nie mówi. Tak to jest. Dla mnie ważne jest nazwisko – jak mi ktoś powie Holoubek, Zapasiewicz, Janda – to ja wiem, kto to jest. To nie jest twarz, twarz można zrobić. Jeśli na afiszu napisano Pipścińska, to się ludzie zastanawiają – kto jest? Jak ją jednak zobaczą na scenie czy ekranie, to wiedzą. Nie oglądam z natury seriali. Czasami w nich zagram ale w ogóle mnie to nie interesuje. Najgorsze jest to, że ludzie nimi żyją, wchodzą w życie serialowych postaci. I taka twarz jest rozpoznawalna. Są setki świetnych warsztatowo aktorów, których nikt nie zna. Stąd biorą się potem frustracje. A ja mam je w nosie. Na frustracje mam kuchnię, tam je rozwalam. Wiem jednak, że potrafi być groźnie – jestem świetna, mam wyniki a jestem nieznana. Stąd załamania nerwowe i depresje. Człowiek niespełniony czuje się źle. A ja czuję się osobą spełnioną. I dobrze mi z tym.
– Dodatkową frustracją jest generalizowanie. Świetny aktor z Chorzowa czy Jeleniej Góry ma miesięczną gażę w takiej wysokości, jak stawka za jeden dzień zdjęciowy chłopczyka czy panienki z telewizji. Nie mniej niż 15 dni zdjęciowych w miesiącu, a stawka za 1 dzień 3 tysiące zł – na przykład. Łatwo policzyć i ludzie myślą – ci aktorzy, to mają życie...
– Na razie mnie to nie dotyczy, choć bardzo bym chciała. Ten problem dotyczy producenta – jeśli chce tyle zapłacić, to aktor bierze. To jest show-biznes, musi się kręcić. Znam koleżanki mające za dzień zdjęciowy 3 tys. zł ale to ich sprawa i agenta. Show-biznes daje możliwości wyciągania takich pieniędzy, jakich nigdy nie dostanie profesor fizyki jądrowej w swoim instytucie. Rodzi się zawiść, choć ten aktor też musi się za tym nachodzić i wszystko ma na sprzedaż; własne ciało i własną twarz.
– Aktor gra emocjami, to taki ciągły, kontrolowany ekshibicjonizm. Czy w tym zawodzie są granice, czy powie pani: stop, ani kroku dalej, czy – rzeczywiście – wszystko jest na sprzedaż?
– Aktor jest od tego, aby grać – jeśli sytuacja jest uzasadniona. Niedawno grałam w filmie Z bliska lepiej widać w reżyserii Sasnala. Miałam tam scenę rozbieraną. Siedzę nago w wannie i myje mnie dziewczyna, która mnie nienawidzi. Przeczytałam scenariusz i potem w próbach „na sucho”, czy podczas kręcenia sceny, nie miałam w żadnej sekundzie momentu zawstydzenia czy oporów. Ta scena jest tak dramatyczna i uzasadniona w fabule, że nie musiałam pytać, po co ja to robię. Ja to wiedziałam. Reżyser też to wiedział, bo właśnie mnie wybrał z castingu, na który wpadłam z przypadku. Aktor jest jak książka, którą się pisze. Jak reżyser coś chce, to trzeba to zrobić. Nie ma rzeczy w tym zawodzie, której bym nie zrobiła. Taki jest mój zawód. Najważniejsze, że potrafię oddzielić dom od teatru. To jest moje szczęście – umiejętność odgrodzenia się od zawodu. W domu nie gram, w domu jestem Okupska. Na scenie mogę być wszystkim. Oczywiście ludzie czasem mówią: jak ona mogła, w tym wieku. A mnie to też nie interesuje. Nie wstydzę się tego, co robię. To moje katharsis, że i te granice potrafiłam w zawodzie przejść.
– Rozumiem, kiedy dramaturgia sceny implikuje określone zachowania, kiedy brutalność a nawet wulgaryzm mają swoje artystyczne uzasadnienie. Nie rozumiem natomiast, kiedy ze sceny słyszę potok pospolitych bluzgów, wykrzykiwanych a nawet wyśpiewywanych bez umiaru, co gorsza – bez uzasadnienia. Tak dzieje się, dla przykładu, choćby w ostatniej z realizacji w Teatrze Rozrywki – w Położnicach szpitala św. Zofii. Dla wielu ludzi teatr to nadal Świątynia Sztuki. Nie chcą tam obecności najbardziej plugawego języka ulicy. Czułem na tym spektaklu zażenowanie. I złość. Czy przekraczanie granic nie burzy wewnętrznego poczucia estetyki, ładu moralnego, tylko po to, aby widza zbulwersować, zaatakować?
– Muszę powiedzieć, że mnie genialnie się współpracowało z reżyserką. I to jest dla mnie najważniejsze. To, co autorzy proponowali na scenie, to ich wybór – ja jestem tylko materiałem, który ma to przekazać. Z autopsji powiem, że leżąc na oddziale położniczym, słyszałam jeszcze gorsze słowa. Strzępka chciała się oczyścić z tego, co przeżyła w szpitalu. To jej historia i jej dziecka. Mojej estetyki to nie złamało. Jedni widzowie są strasznie najeżeni słysząc te wszystkie k…y lecące ze sceny ale to przecież nasze życie.
– Ja mam dość tego na ulicy i w tramwaju. Nie muszę słuchać jeszcze w teatrze.
– Szekspir pisał sztuki w swoich czasach i takim językiem jaki słyszał. Strzępka z Demirskim żyją w naszych czasach, mówią językiem wulgarnym, to jest ich język potoczny, nim się posługują. Cenne jest, że potrafią to przełożyć na język teatru. Nie wyobrażam sobie, aby tę sztukę napisać innym językiem – literackim, poprawnym. Demirski pisał ten tekst na bieżąco, przynosili nam go na próby w kawałkach, ale Strzępka wszystko – każdy przecinek, zawieszenie głosu – miała w głowie. To mnie u niej rajcowało. Była tak przygotowana, tak doskonale wiedziała, co chce osiągnąć przez spektakl, że chapeau bas. Chcę z nią jeszcze pracować i to nieraz.
– Nie bardzo mnie pani przekonała.
– Ludzie oczekują od teatru, żeby było ładnie, żeby aktorzy pięknie mówili i pięknie się poruszali. Wszystko jednak ewoluuje i teatr też musi ewoluować. Musi być również teatr publicystyczny a oni prowadzą taki teatr. Nie lubię reżyserów, którzy nie wiedzą, czego chcą od aktora. Strzępka wiedziała to od początku do końca i potrafiła wyegzekwować. W takim momencie aktor się rozwija, zaczyna myśleć inaczej. Najgorzej jest się zaszufladkować. W tej chwili gram w dramacie i w komedii, u Neinerta, w musicalu i w filmie. Najgorzej jak nie ma płodozmianu. Ja mam nadzieję, że w dalszym ciągu się rozwijam.
– Z tych wielu lat na scenie Teatru Rozrywki, w innych teatrach, filmie; po spotykaniu takich artystów jak chociażby Lech Majewski, jaki moment utkwił pani w pamięci?
– A propos Majewskiego, to ja się go bardzo boję. To jest tak mądry facet, tak inteligentny…Ostatnio mi zaproponował rolę ciotki-intelektualistki w swoim najnowszym filmie. Jak to przeczytałam, to odpadłam i powiedziałam
mu, że w życiu tego nie zgram. On na to – zagrasz. To dla mnie najważniejsze. Człowiek o takim umyśle, renesansowej rozpiętości zainteresowań, proponuje mi rolę. Chociaż powiem, że za psie pieniądze. W każdym razie – to jest coś. Zagrać u Majewskiego – to jest coś. To pierwsze spostrzeżenie. Drugie – przyjechałam do Rozrywki we wrześniu 1986 roku i dyrekcja zaproponowała mi wejście w spektakl, który już był grany – Huśtawka. Trzy dziewczyny z chóru śpiewały w nim piosenkę a mnie zaproponowano, abym ją zaśpiewała sama. Broniłam się, nie śpiewałam nigdy takiego repertuaru. W końcu popracowałam nad tym z Ewą Mentel, zaśpiewałam przed zespołem i od tego całego zespołu dostałam brawa. To było pierwsze, co zapamiętałam na zawsze z tego teatru. Ci ludzie, którzy pracują ze mną, są w stanie docenić pracę innego aktora i okazać, że im się to podoba. Rzadkość, raczej niespotykana. Stąd bierze się przyjemność pracy w tym teatrze. Tam można sobie powiedzieć wszystko, zaproponować koledze lub koleżance, że „ja bym to zagrała inaczej”. Niech pan to spróbuje powiedzieć, którejkolwiek koleżance czy koledze spoza naszego teatru… To będzie obraza boska, deprecjonowanie zawodu, osobisty atak. Rozrywka to jedyny teatr w Polsce – a mówię to z pełną odpowiedzialnością – o takiej atmosferze, wspaniałych ludziach, którzy się doceniają; potrafią sobie dopieprzyć, to zrozumiałe, ale jeśli chodzi o scenę, to każdy przyjmie uwagę. Scena jest najważniejsza i to widać choćby w tym, jak pracuje cały zespół na główną postać – w innych zespołach potrafią jej rozwalać sceny. W tym teatrze są ludzie, którzy chcą pracować i wiedzą dlaczego pracują. Widziałam wiele teatrów, w których chętnie zamieniłabym aktorów na naszych chłopców i dziewczyny z chóru czy baletu. W naszym zespole tancerz czy chórzystka potrafi zagrać rolę aktorską. Jest atmosfera docenienia kolegi. Często Jacenty Jędrusik, mający poczucie pedagogiczne, ma swoje uwagi i nikt się nie obraża, bo chodzi o dobro spektaklu, nikt nie powie: odczep się. Tego w innych teatrach nie ma.