Aktor jest jak piłkarz

Rozmowa z Andrzejem Mastalerzem

Andrzej Mastalerz 150 razy zagrał Adolfa Hitlera w teatrze. Nawet nie przypuszczał, że "Pokłosie", w którym wcielił się w księdza, wywoła takie piekło. Wkrótce zagra Tołstojowskiego hrabiego, który uwierzył, że car może być reformatorem.

- Pochodzi pan ze Śląska... Czuje się pan mocno związany z tym regionem?

- Jak najbardziej. Urodziłem się tam i spędziłem dzieciństwo i młodość. Tam są moje korzenie.

- W Gliwicach ukończył pan technikum kolejowe? Skąd taki wybór?

- Pochodzę z prostej kolejarskiej rodziny i to była naturalna kolej rzeczy (śmiech). W podaniu napisałem, że chcę kontynuować tradycje rodzinne i nie było w tym przesady. Mój pradziadek budował tory, mój dziadek pracował na kolei, mój ojciec pracował na kolei... Pół mojej rodziny pracowało na kolei. W wieku 14-15 lat młody człowiek nie jest do końca w stanie odpowiedzieć, co tak naprawdę chce w życiu robić. W trakcie okazało się, że kolej może niekoniecznie, że bardziej nadaję się do czegoś innego.

- Kiedy pan to zrozumiał?

- To, że się do tego zawodu nie nadaję, zrozumiałem dość szybko. Natomiast w klasie maturalnej stanąłem przed wyborem: AWF albo szkoła teatralna. Zdecydowałem się na to drugie.

- Co pana ciągnęło w stronę AWF-u?

- Kopanie piłki. Trenowałem piłkę nożną i to wydawało mi się logicznym posunięciem. Myślałem, że skoro mnie to interesuje, to dlaczego nie rozwijać się w tym kierunku?

- Śląsk to zagłębie piłki nożnej...

- Klubów było mnóstwo. Właściwie przy co drugim zakładzie pracy była drużyna. Rozgrywki w dolnych rejonach struktur były do tego stopnia rozbudowane, że mieliśmy nawet D-klasę. Dzisiaj to trudne do wyobrażenia.

- Ze Śląska wyruszył pan w wielki świat, do Warszawy, dawno temu. Emigracja za pracą?

- Sytuacja na naszym rynku jest dość trudna. W ciągu tych 25 lat teatr bardzo stracił na znaczeniu. To taki odprysk małej dbałości o kulturę w naszym kraju, ale to tak naprawdę temat na inną rozmowę. Poza Warszawą ciężko uprawiać nasz zawód. Istnieją inne ośrodki teatralne, ale nie są już takie mocne jak kiedyś. Dawniej były wytwórnie w Łodzi, we Wrocławiu, były prężne ośrodki telewizyjne w Krakowie, Poznaniu czy Gdańsku. W tej chwili wszystko jest scentralizowane. Jeżeli ktoś myśli o tym, żeby w tym zawodzie funkcjonować i rozwijać się - musi przyjechać do stolicy.

- W drodze do Warszawy, zahaczył pan jeszcze o Łódź...

- Do Teatru Jaracza zaangażowałem się zaraz po studiach. Spędziłem tam 8 lat i to była dobra szkoła zawodu. Stawiałem tam swoje pierwsze kroki na scenie. Używając nomenklatury sportowej, to był taki okres juniorski. Bardzo miło to wspominam, grałem dużo i tak naprawdę wtedy nauczyłem się zawodu.

- Śląsk nie uchodzi w powszechnej opinii za szczególnie urodziwy, podobnie jak Łódź. Warszawa też ma swoich zagorzałych krytyków...

- Darzę dużym sentymentem te wszystkie trzy miejsca, bo zostawiłem tam trochę życia. To kompletnie, diametralnie inne światy. Śląsk to dzieciństwo i młodość, kształtowanie myślenia, pewnych podstaw, nabieranie charakteru. Łódź to narodziny córki, nauka zawodu, pierwsze role w teatrze. A Warszawa? Od zawsze darzyłem ją wielką estymą za jej historię. Przede wszystkim za powstanie warszawskie.

- Śląskie dzieciństwo pozwoliło panu doskonałe opanować gwarę, co udowodnił pan w "Benku"czy w "Ewie". Na co dzień też zdarza się panu nią posługiwać?

- Jeżeli przyjeżdżam na Śląsk - tak. To były dwa równoległe języki, których uczyłem się od urodzenia. W szkole na lekcjach starano się mówić językiem literackim, natomiast równo z dzwonkiem wszyscy przechodzili na gwarę. Oczywiście - język nieużywany zanika, dlatego jak po dłuższej przerwie przyjeżdżam na Śląsk, patrzą na mnie troszkę podejrzliwie, czy aby na pewno niczego nie udaję, ale szybko wszystko wraca do normy, nabieram na nowo tej sprawności językowej.

-A heksametr ma pan wciąż opanowany?

- (śmiech) Film "Zmruż oczy" to było moje jedyne zetknięcie z greką, poza oczywiście wakacyjnymi pobytami w tym kraju.

-Zagrał pan wiele ról teatralnych i filmowych. Czy właśnie Eugeniusz w "Zmruż oczy" to ta najważniejsza?

- Nie mam jednej jedynej roli, którą ceniłbym szczególnie. Jest kilka, które stanowią pewne punkty przełomowe w mojej karierze, ale z drugiej strony bardzo dobrze pamiętam też te, które mi nie wyszły. To dość ciekawe doświadczenia. Tak naprawdę porażek jest więcej i trzeba z nich umieć wyciągać wnioski.

- "Ewa"sprzed czterech lat jest taką przełomową rolą?

- To powrót do dzieciństwa i młodości, do miejsca, w którym się wychowałem, a także dość ważny głos we współczesnym kinie. Ze smutkiem stwierdzam, że głos pominięty.

- Pan jednak został doceniony.

- No tak, bardzo się z tego cieszę, ale im jestem starszy, bardziej niż wyróżnienia indywidualne interesuje mnie to, jak widzą go przeciętni, zwykli odbiorcy. Cieszę się, kiedy znajomi i nieznajomi spotykają mnie i opowiadają, że wykonywali jakieś czynności domowe, oglądając film, i nagle okazał się na tyle interesujący, że był ich w stanie od nich oderwać, obejrzeli go do końca i byli pod wrażeniem. To jest dla mnie największa nagroda. Bo przecież to dla widzów, nie dla krytyki, jest kino.

- W jednym ze spektakli grat pan Adolfa Hitlera. Jakie to uczucie?

- To też jedna z tych moich przełomowych ról. To było jeszcze w Łodzi, sztuka nazywała się "Mein Kampf', jej reżyserem był nieżyjący już Tomasz Zygadło. Wcielałem się w rolę młodego Adolfa Hitlera, kilkunastoletniego adepta malarstwa, który pomieszkuje w przytułku prowadzonym przez Żyda, z którym się zaprzyjaźnia. Jego pobyt w Wiedniu związany jest z egzaminami do akademii sztuk pięknych, do której zresztą nie zostaje przyjęty... Przez wiele lat sztuka cieszyła się niebywałą popularnością, graliśmy to ze 150 razy. To był naprawdę bardzo dobry spektakl, zabawny, przewrotny i mądry, i zarazem pierwsza moja znacząca rola, która potem pociągnęła za sobą inne propozycje. Bardzo lubiłem to grać i dziś milo to wspominam.

- Pana zdaniem: aktorstwo to rzemiosło czy sztuka?

- Przede wszystkim rzemiosło, coraz bardziej się w tym utwierdzam. Szkoła daje pewne podstawy zawodu, ale później tego zawodu wciąż się uczymy, uprawiając go. To zawód dla długodystansowców, zawód, którego człowiek uczy się całe życie.

- Czy właśnie to przekazuje pan młodym adeptom aktorstwa na warsztatach i w Warszawskiej Szkołę Filmowej, z którą pan współpracuje?

- Między innymi. Przychodzi taki wiek, w którym człowiek zdaje sobie sprawę, że zdobył już na tyle dużo doświadczenia, że może się nim dzielić. Uświadamiam młodym ludziom, że to nie jest taki świat, jaki znają z kolorowych czasopism, pozbawiam ich złudzeń. Sytuacja na rynku jest trudna: rok w rok 100 osób kończy uczelnie aktorskie, pracę na stałe dostaje góra 10 z nich, a reszta musi walczyć o przetrwanie. O angaż w teatrze nie jest dziś łatwo, a to właśnie tam, przebywając w grupie starszych kolegów i koleżanek, człowiek tego zawodu uczy się w wieloraki sposób. To nie tylko scena, ale również garderoba czy bufet. Oczywiście trudno im marzenia wybić z głowy. Młodzież się nie zmienia. Jak patrzę na nich, to przypominam sobie siebie. Mnie wtedy też nikt tego z głowy nie wybił, a czasy też nie były łatwe - połowa lat 80., tuż po stanie wojennym... Nie było zbyt wesoło. Jeżeli ktoś jednak bardzo chce - może dopiąć swego. Ważne, żeby pamiętać właśnie o warsztacie. Na początku aktor funkcjonuje siłą młodości, ale ta młodość kiedyś mija, biologia się zmienia i co wtedy zostaje? Musi być warsztat i to właśnie tłumaczę młodym adeptom sztuki aktorskiej. Aktor to taki sam zawód jak piekarz, cieśla, zdun czy murarz. Bez opanowania rzemiosła tego zawodu nie da się uprawiać. Albo da się, tylko krótko.

- Można to porównać do piłkarzy szybkościowych?

- Jest tak jak w piłce, szybkość mija i piłkarz bez techniki jest nic niewart. A wystarczy popatrzeć na Andreę Pirlo. Zdawać by się mogło, że on człapie po boisku. Ale on ma taką technikę i doświadczenie, że wie, że jak przebiegnie pięć kroków to mu wystarczy. No bo po co ten szósty?

- W ostatnich łatach przynajmniej trzykrotnie grał pan księdza. To wdzięczna rola?

- To nie ma znaczenia, jaki wkładam kostium. Ważny jest materiał. Jeżeli ten materiał nosi znamiona gliny, z której można coś ciekawego ulepić, to czy to sutanna, frak, czy mundur, jest sprawą drugorzędną.

- A jak widzowie odebrali pańską rolę w "Pokłosiu"? Nie było nienawiści na ulicach?

- Po przeczytaniu scenariusza byłem świadomy, że - bez względu na to, jaki to będzie film pod względem warsztatowym, dobry czy też nie - recenzje już są rozpisane. Natomiast nie spodziewałem się w najśmielszych snach, że to będzie aż takie piekło. Uważam, że ponad miarę. Osobiście nie spotkałem się na szczęście z przejawami braku sympatii.

- Swoją drogą pan sam ma raczej katolickie poglądy, prawda?

- Tak, jestem katolikiem. Tak zostałem wychowany.

- Dobre śląskie tradycje?

- Gdzieś tam mi przyświeca taka klasyczna śląska triada: Bóg, praca, rodzina. Natomiast Bóg jest wszędzie. Na Śląsku, na Mazowszu i na Mazurach, a to, czy w niego wierzymy, zależy już tylko od nas.

- Praca i rodzina w pana wypadku się łączą. Z żoną, Agatą Mastalerz pracujecie razem od 18 lat. Jak się wam pracuje?

- Z kolegami często zadajemy sobie to pytanie - czy lepiej mieć żonę aktorkę, czy spoza branży? Obie sytuacje mają swoje dobre i źle strony. Wszystko zależy od ludzi. Był taki czas, że myśmy bardzo dużo pracowali oboje. Córka była malutka, a my większość czasu spędzaliśmy w teatrze. Silą rzeczy - pojawiają się w tym zawodzie elementy rywalizacji, bez względu na płeć. Bogu dzięki udało nam się te rafy jakoś ominąć - jesteśmy małżeństwem od 24 lat.

- Nad czym pan teraz pracuje?

- Aktualnie w Teatrze Powszechnym pracujemy nad adaptacją "Wojny i Pokoju" Lwa Tołstoja. Premiera ma mieć miejsce 13 grudnia. Nie ukrywam, że ta pozycja repertuarowa jest w dużej mierze inspirowana tym, co się dzieje na wschodzie Ukrainy.

- Role są już obsadzone? Kogo pan zagra?

- Hrabiego Ilię Rostowa. W naszej adaptacji jest troszeczkę inny niż w książce. To polityk, który zgrzeszył naiwnością, ponieważ uwierzył, że car może być reformatorem.

- Hmm... A car może być reformatorem?

- To dobre pytanie. Z punktu widzenia Rosjan wielkim reformatorem był Piotr I. Natomiast car Putin, z przykrością stwierdzam - nie jest. Ale też naiwnością byłoby sądzić, że pułkownik KGB mógłby kimś takim być.

- Co pan porabia w przerwach między nauką roli a próbami?

- Piłka nożna pozostała moją pasją. Staram się być na bieżąco z naszymi rozgrywkami i z europejskimi. Futbol jest zdecydowanie na pierwszym miejscu. Poza tym sam czasem się trochę ruszam: bieganie, rower, czasem trochę piłki - dla zdrowia, lepszego samopoczucia i sprawności zawodowej.

- A jak rozkładają się sympatie kibicowskie Ślązaka w Warszawie?

- Jeżeli chodzi o naszą ligę, to taką pamiątką z dzieciństwa jest Górnik Zabrze. Wtedy był na fali. Mecze pucharowe, finał Pucharu Zdobywców Pucharów z Manchesterem City, pamiętny półfinał z Romą. To wszystko odcisnęło na mnie olbrzymie piętno.

- W tym półfinale o rezultacie decydował rzut monetą?

- Dokładnie. Takie były wtedy przepisy. Nie było rzutów karnych, nie uzyskano rezultatu, który by promował którąkolwiek z drużyn, więc w Wiedniu rzucono monetą. Stanisław Oślizło, który był kapitanem Górnika, wybrał dobrze i awansowaliśmy do finału. Dzisiaj brzmi to jak bajka o żelaznym wilku - polska drużyna w finale Pucharu Europy...

- Jeśli nawet byłoby to możliwe, to pewnie na drugi dzień okazałoby się, że zagrał nieuprawniony zawodnik.

- Gdy dowiedziałem się o tym, byłem akurat na wakacjach. Miałem w ustach oliwkę, kiedy córka przysłała mi sma-a, że Legia przegrała walkowerem. Myślałem, że się tą oliwką udławię. Żona myślała, że coś się stało, a ja przez 15 minut nie byłem w stanie wydobyć z siebie słowa, bo to było dla mnie niemożliwe, niewyobrażalne. Myślałem, że granice absurdu już dawno przekroczyliśmy po ubiegłorocznych zmaganiach Legii w Lidze Europejskiej, kiedy walczyliśmy o honor, próbując strzelić choć jedną bramkę. Ale absurd granic chyba nie ma.

***

Andrzej Mastalerz urodził się 27 października 1964 roku w Chorzowie. Absolwent Studium Aktorskiego przy Teatrze Dzieci Zagłębia im. Jana Dormana w Będzinie oraz Wydziału Aktorskiego Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej im. Ludwika Solskiego w Krakowie (Filia we Wrocławiu), znany z ról w filmach "Zmruż oczy", "Wesele", "Ewa", "Pokłosie". Obecnie aktor Teatru Powszechnego w Warszawie.

Łukasz Wieliczko
Gazeta Olsztyńska
9 września 2014

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...