Aktor jest jak ścierwojad

Rozmowa z Jerzym Trelą

Spektakl "Wielki John Barrymore" anonsowany był od dawna: Trela jako wielki szekspirowski aktor

- Po miesiącach naszej pracy myślę, że lepsza byłaby informacja, że to spektakl na podstawie tej sztuki, by nie kojarzyć go ściśle z Johnem Barrymorem.

A z Tobą? Dla Ciebie zawsze było ważne, by w granej postaci odnaleźć siebie, a tu parę analogii jest aż nadto widocznych.

- Co nie oznacza, że to spektakl o mnie. On mówi o jakimś aktorze, który staje na scenie, by powrócić do swej wielkiej roli, by udowodnić sobie, że jeszcze potrafi, a zarazem ma świadomość swej niemocy. Opóźnia zatem wejście w rolę, opowiada historyjki ze swego życia, by odsunąć moment powiedzenia "być albo nie być", by odwrócić uwagę od tego, co go boli, od świadomości przemijania, nie- uchronności losu, by zatachlować łomot serca i myśli, które go dręczą. By maksymalnie odsunąć chwilę pożegnania ze sceną. Chcemy z reżyserem, Krzysztofem Jasińskim, pokazać dramat człowieka, tak by nawet jego śmieszność rodziła raczej współczucie niż pusty śmiech. To tragikomedia, z mocnym akcentem na pierwszy element.

Jak trafiłeś na ten tekst?

- Przywiózł go parę lat temu z Londynu aktor Janusz Szydłowski, ale wtedy nie chciałem go robić. Dopiero teraz moja świadomość - zawodowa, życiowa - podpowiedziała mi, że może już pora.

Szydłowski i Jasiński to Twoi koledzy z czasu powstawania Teatru STU. To w nim grałeś pierwszą dużą rolę w "Pamiętniku wariata" Gogola, za którą dostałeś główną nagrodę aktorską na festiwalu w Erlangen, to w STU parę lat temu przygotowałeś monodram wg Leszka Kołakowskiego "Wielkie kazanie księdza Bernarda", a teraz - "Wielki John Barrymore".

- Co ci będę mówił, serce mnie tu ciągnie. To w STU zawiązałem pierwsze środowiskowe przyjaźnie; Jasiu Łukowski, który zmarł przedwcześnie, Janusz Szydłowski, Wojtek Pszoniak, Olo Łukaszewicz, Miecio Franaszek... Pozbierał nas, z dwóch roczników szkoły teatralnej, Krzysiek Jasiński...

I teraz, kolejny raz Cię reżyseruje. Powiedz, co było najtrudniejsze w zmierzeniu się z tą rolą?

- Odpowiedź na pytanie, czy robimy historyjkę o wybitnym konkretnym aktorze, czy próbujemy ją pogłębić, by na podstawie jego losu opowiedzieć bardziej uniwersalną historię wielkiego aktora, który widzi moment ostatecznego odejścia... Pamiętam swoje rozmowy z Gustawem Holoubkiem, gdy rezygnował z grania w teatrze; jego ostatnią wielką rolą był pokazany w Krakowie na scenie Teatru im. Słowackiego "Garderobiany". Pytany przeze mnie o powód, odpowiedział, że tego, co chciałby grać, już nie może, a starych dziadów grać nie chce. Woli zająć się reżyserią. I to jest ten dylemat; z jednej strony chęć zachowania swego wizerunku z najlepszego okresu, z drugiej - chęć grania, mimo wszystko.

Niewielu potrafi odejść w pełni sił twórczych.

- Są wyjątki. Tak też zrezygnował z zawodu Andrzej Łapicki. Byłem świadkiem, jak go Andrzej Wajda namawiał, żeby choć epizodycznie wszedł jako Ksiądz w "Panu Tadeuszu"; długo trwały namowy... Zarazem ten zawód to nałóg. Trudno z nim zerwać. Czego dowodem jest powrót Łapickiego na scenę po kilku latach wspaniałą kreacją w "Iwanowie", w reżyserii Jana Englerta w Teatrze Narodowym.

Pomyślałem, by przy okazji najnowszej roli porozmawiać o Tobie; właśnie z uwagi na liczne podobieństwa między Barrymorem a Tobą. Jemu młodo umarła mama, Tobie ojciec.

- Barrymore pochodził z teatralnej rodziny, mój ojciec był kolejarzem. Analogie z dzieciństwa są żadne.

Ale już później... Barrymore mówi: "Nie wiem, dlaczego zostałem aktorem. Chcieliśmy z bratem zostać malarzami". Ty skończyłeś liceum plastyczne, potem się wahałeś - ASP czy PWST.

- Właściwie jestem aktorem z przypadku. Chciałem być rzeźbiarzem, scenografem, o aktorstwie nigdy nie marzyłem. To życie zmusiło mnie do pracy w teatrze, jeszcze przed studiami, i teatr mnie wchłonął.

Kolejne wyznanie Twojego bohatera: "Cholera, przez co ja musiałem przejść przez te pierwsze lata. (...) te bzdurne sztuki, te klapy! (...) A potem pojawił się mój wybawca - Ned Sheldon. Lat 25, dramatopisarz, prosto po Harvardzie, już po sukcesie na Broad- wayu. Zobaczył mnie gdzieś, kiedy grałem w czymś nieważnym". To jak o Tobie i Swinarskim - grałeś Bacusia w serialu "Janosik", a on Ci zaproponował "Dziady".

- No tak było.

Barrymore wspomina rolę Ryszarda, która była jego "pierwszym sukcesem jako aktora klasycznego". Ty miałeś Konrada w "Dziadach", później - w "Wyzwoleniu".

- To Swinarski sprawił, że połknąłem bakcyla klasyki, która tak mocno zaważyła na moim losie.

"Czego się boisz? Wiesz, że masz wszystko - serce, osobowość i talent. Tak, przyznaję, jesteś trochę surowy. Będziesz musiał porządnie popracować, a wtedy staniesz się kimś, na kogo czeka świat. Będziesz wielkim aktorem sukinsynu!". Swinarski Ci tak nie mówił?

- No sukinsynu nie mówił. Ale pracował ze mną, motywując, żebym się nie bał. Bo miałem lęk, że jestem zbyt surowy, za mało doświadczony, a on mówił: "Nie oglądaj się na tych, którzy grali Konrada wcześniej - Holoubka, Gogolewskiego, Jasiukiewicza. Nie myśl o nich, bądź sobą!".

Barrymore: "Moja pamięć jest pełna piękności - Molier, Szekspir, wielkie sonety, Raj utracony" Miltona. To jak z Ciebie: "Dostawałem i dostaję scenariusze pisane przez Dostojewskiego, Czechowa, Szekspira, Wyspiańskiego".

- Mówiłem to w kontekście tego, co proponował mi film; że teatr był o wiele bardziej szczodry.

Film, niestety, nie dał Ci ról na miarę Konrada.

- Było kilka, które sprawiły mi satysfakcję, jak "Anioł w szafie" Różewicza, czy nieskończony "Na srebrnym globie" Żuławskiego, "Znikąd donikąd" Kutza, "Spokój" Kieślowskiego, i rola w "Quo vadis" Kawalerowicza. Ale nigdy w filmie nie trafiłem na rolę, która byłaby moim zwierciadłem. A w filmie to najważniejsze.

"Praca w filmie jest łatwiejsza niż w teatrze" - mówi Barrymore.

- On też przedkładał teatr nad film. Cóż, nigdy nie kryłem, że nieraz brałem udział w filmie bez przekonania. By sobie kupić lodówkę. Albo "malucha".

Po latach odmówiłeś grania w sitcomie, a byłby za to dom.

- Są granice. Żartu też.

Cytuję dalej: "Myślicie, że aktorstwo jest sztuką? Aktorzy to sępy, które zażerają się odpadami ze wszystkich dziedzin sztuki. Ścierwojady".

- To ironiczne, ale to prawda. W tym zawodzie mieści się wszystko, co gromadzimy w sobie przez lata. Teatr jest harmonią wszystkich dziedzin sztuki, oczywiście, o ile reżyser umie wszelkie te elementy połączyć. W swym "ścierwojadztwie" też karmię się wszystkim, czego mnie nauczono, co zebrałem przez lata, od liceum plastycznego poczynając.

Lubisz przywoływać słowa Wyspiańskiego: "Teatr to świątynia sztuki".

- On to powiedział z ironią. A ja naiwnie mu zawierzyłem. Ale też, znając jego twórczość, wiem, że w tej ironii było wiele prawdy. Że on ironizując, jednak w to wierzył.

Tak jak Ty; ironizujesz i wierzysz.

- Nie porównuj mnie do Wyspiańskiego, bo się w grobie przewróci.

Barrymore był wielkim aktorem szekspirowskim, Ty zbyt wielu okazji do mówienia fraz słynnego stratfordczyka nie miałeś - Klaudiusz w "Hamlecie" u Wajdy, Stefano w "Burzy" u Zioły. Hamleta czy Ryszarda nie było Ci dane zagrać

- Hamleta już miałem za sobą. W "Wyzwoleniu". W roku 1981 bardziej się nadawałem do roli Klaudiusza. Pamiętam, jak po którejś z prób, już blisko premiery, Wajda powiedział: "Ty, Jurek, powinieneś grać Szekspira". Takie słowa mistrza Wajdy były dla mnie bardzo ważne, zwłaszcza że Szekspir fascynował mnie już w szkole teatralnej, gdy przygotowywaliśmy jego sonety. A i później miałem okazję zagrać m.in. w "Ryszardzie", w "Śnie nocy letniej", w "Koriolanie"...

Barrymore, stojąc na scenie, próbuje "odbudować własną podupadłą karierę". Ty nigdy nie musiałeś.

- To jego żart, prawdą są natomiast w tym zawodzie chwile zwątpień, chwile upadków. W rzeczywistości to jedna rola na dziesięć jest trafiona; reszta jest bliżej lub dalej. A przecież za każdym razem podchodzę do roli poważnie, chcąc dać z siebie jak najwięcej. Ale na to, że coś wychodzi lub nie, składają się i scenariusz, i reżyser, i zespół. I przekonanie do tego, co powstaje.

A jeśli nie wychodzi, wówczas sięga się po kieliszek.

- Bywa i tak. Z alkoholem zmagał się Barrymore, w alkohol ucieka wielu aktorów czy artystów w ogóle, także tych wspaniałych, wybitnych. Niektórym udaje się z tego wyzwolić. Innym nie.

Twój bohater pyta: "Mieliście kiedyś delirium tremens?". Tobie delirka jest znana?

- Z widzenia. Ratowałem kolegę w sytuacji wręcz dramatycznej. Sam na szczęście nigdy delirki nie przeżyłem. Raz mi się wydawało, że mam - po śmierci Jasia Łukowskiego. Strasznie ją przeżyliśmy, spędziliśmy noc wręcz zatraceńczo, chcieliśmy nawet iść na cmentarz go wykopać, po czym wróciłem do domu, siadłem na krześle i nagle zobaczyłem, że po karniszu idzie mysz. I to duża... Rany boskie! Chcąc sobie udowodnić, że to nie delirium, zacząłem jej szukać. I odnalazłem. Naszego chomika, który przegryzł pręty w klatce i wędrował po mieszkaniu.

"Kiedy kręcę film, zawsze pracuję z Jackiem Danielsem. To najlepszy kamerzysta, jakiego znam" - ironizuje grany przez Ciebie bohater. To mógłby być Twój tekst?

- Co ty, u nas "Jacka Danielsa" nawet w Peweksie nie było. Zdarzało, że grając w jakichś koszmarnych warunkach wspieraliśmy się herbatą z prądem. Raz nawet sam kierownik produkcji przyniósł mi spirytus, bo miałem kompletnie przemoczony kostium, a drugiego na zmianę nie było. Gdybym zachorował, trzeba by odwołać zdjęcia.

Jest między Tobą a Barrymorem i wielka różnica, on jest kabotynem.

- Ale zastanów się, czy jest nim naprawdę, czy też używa kabotyństwa jako kamuflażu, by bronić się przed światem. Aktorzy często nakładają taką maskę w samoobronie. Zdarzają się też tacy, którzy i na ulicę się przebierają, by ludzie widzieli, że idzie artysta. Mnie z tym nie po drodze.

"Jurek to zwyczajność przy nadzwyczajności" - powiedział o Tobie Jerzy Bińczycki. Nie przeszłoby Ci przez myśl zdanie Barrymore'a: "Zazdroszczę wam, bo możecie siedzieć na widowni i patrzeć, jak gram. Ha, ha, ha!".

- To akurat słowa przez nas dopisane. Ich autorem był wybitny, wspaniały aktor.

I to polski.

- To była jego maska. Jak siedzieliśmy w dwójkę, był zupełnie inny. Cóż, kabotyństwo jest wpisane w ten zawód. Ważne, by mieć tego świadomość. Jeśli ktoś przyznaje, że jest kabotynem, to znaczy, że ma do tego dystans.

W sztuce towarzyszy Ci Aleksander Fabisiak jako Twój sufler. W ciągu tylu lat na scenie musiałeś się ratować suflerem?

- Generalnie musiałem liczyć na siebie, zwłaszcza w takich spektaklach jak "Dziady", grane w otwartej przestrzeni, pomiędzy widzami, czy "Kazanie..." w STU. Tam nie ma miejsca dla suflera. Oczywiście, świadomość, że on istnieje, daje poczucie bezpieczeństwa. Choć miałem i taką sytuację, że sufler był mi wręcz nieodzowny. W "Życiorysie" Kieślowskiego, jedynej sztuce, jaką zrealizował w teatrze, podczas próby generalnej tekst został na tyle zmieniony - część wyrzuciła cenzura, część musiał poprzestawiać sam Kieślowski - że wiedziałem, iż nie mam szans nad tam zapanować. A graliśmy, siedząc przy stole w sali im. Modrzejewskiej, gdzie dla suflera nie było miejsca. Myśl o premierze mnie przerażała. Na dwie godziny przed nią - olśnienie. Przecież stół jest przykryty sięgającym podłogi suknem. Na szczęście rekwizytor miał latarkę. I tak Iwona Gołębiowska, świetna suflerka, uratowała mi premierę. A później towarzyszyła mi, już nudząc się, podczas kolejnych spektakli, gdyż nadal bałem się grać bez schowanej pod stołem Iwony. Dopiero na Warszawskich Spotkaniach teatralnych wyzwoliłem się z lęku i wypędziłem ją spod stołu.

Barrymore mówi: "Publiczność, trudna sprawa - zawsze ten sam wielooki potwór, dyszący w ciemności, gotowy, żeby skoczyć ci do gardła - wyczekuje, drażni się z tobą". Grając, myślisz o publiczności?

- Świadomość jej obecności jest dla mnie najważniejsza. Teatr robimy dla publiczności. Ale to ja mam narzucić swą wolę widowni! Tak mnie uczono i to wiem z doświadczenia - to warunek sine qua non osiągnięcia na scenie satysfakcji. Podczas "Dziadów" Grzegorzewskiego, wysunięty na proscenium, miałem wygłosić poruszający monolog Adolfa, a w pierwszym rzędzie jakiś młody człowiek cały czas gadał z dziewczyną, pijąc colę, której puszkę postawił sobie na proscenium. Chwilę odczekałem, po czym wstałem z krzesła, podszedłem i z całej siły kopnąłem tę puszkę; na szczęście przeleciała nad głowami widzów. Zrobiła się martwa cisza... Tego wieczoru wygłosiłem monolog tak, jak nigdy wcześniej. Łzy w oczach tego chłopaka to potwierdzały.

"Mówią, że mężczyzna jest wtedy stary, kiedy zamiast marzeń ma tylko smutne wspomnienia, a ja jeszcze mam marzenia". Ty też masz?

- Barrymore marzy, by jeszcze raz uwierzyć w siebie, by jeszcze coś zrobić. I takie marzenia też mam - zwłaszcza w chwilach zwątpienia. A te z wiekiem nie maleją.

"Należę do tych, którzy wierzą, że aktorstwo pozwala lepiej poznać samego siebie" - wyznałeś przed dziesięciu laty. Co Ci dała akurat ta rola?

- Każde doświadczenie sceniczne w jakiś sposób wzbogaca, jest kroczkiem do przodu. Oby! Mając tak ciężką rolę, próbuję się dowiedzieć, czy jeszcze podołam, sprawdzam moją wytrzymałość, moją siłę, i to nie fizyczną - ale sceniczną. Choć i z fizyczną muszę się liczyć. W "Kazaniu..." przez kilka lat robiłem z fotela salto w tył. Teraz już nie ma mowy; kręgosłup, który wciąż leczę, na to nie pozwala.

Barrymore mówi: "Aktorzy są jak morskie fale. Wznoszą się, rozbijają o brzeg i znikają, zapomniani. Nie ma nic bardziej martwego niż martwy aktor".

- To prawda. Kiedyś nas bawił, wzruszał, a teraz widzimy jego bezsilność, słabość, widzimy człowieka, który jako aktor jest już martwy. O tym również mówi ten tekst.

I o tym, kiedy zejść ze sceny...

- ...i jak. Bo można szukać dla siebie miejsca na scenie na miarę swych możliwości, ale tu trzeba i rozsądku, i dużego dystansu do siebie, i braku próżności. Ale ten zawód jest nałogiem, który przesłaniając ostrość widzenia, nie pozwala zobaczyć, że się odchodzi, że się martwieje.

Twój bohater jest już w sytuacji bez wyjścia, przed nim już tylko wyjście ostateczne - ze sceny życia. Nie za wcześnie, Jurek, na monodram z taką puentą?

- Nie zapominaj, że teatr jest iluzją, że to nie jest psychodrama o mnie. Choć oczywiście sięgnąłem po ten tekst świadom, że muszę szukać dla siebie innego miejsca w teatrze. Że salta już nie zrobię!

Wacław Krupiński
Dziennik polski online
11 maja 2013
Portrety
Jerzy Trela

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...