Aktorka, czyli mitomanka?

"Oscar dla Emily" - reż. Kinga Dębska - Teatr Telewizji Polskiej

To zdumiewające, ale Teatr Telewizji raz jeden doczekał się pochwał "z drugiej strony". Wojciech Tomczyk ze swoją opowieścią o pozytywiście Eugeniuszu Kwiatkowskim, zaledwie sprzed tygodnia, nie był ich godny. Ale "Oscar dla Emily" już tak. Recenzja "Gazety Telewizyjnej" brzmi prawie entuzjastycznie. Trudniej będzie Jakubowi Majmurkowi powtórzyć, że "według powszechnej opinii Teatr Telewizji to ramota".

Skąd cud? Może stąd, że pozyskano do konkretnej produkcji Kingę Dębską, chwaloną reżyserkę filmową. Jej nawet Majmurek nie wtłoczy do skansenu. Sztuka pary niemieckich dramaturgów Alexandra Alexy'ego i Folkera Bohneta jawi się odpowiednio wielkoświatowo. Zabawne, że to Niemcy, bo realia są w teorii amerykańskie, hollywoodzkie. To zresztą sztuka o aktorach, a to już prawie oddzielny gatunek dramatu.

Zacząłem tonem zabawy, ale on nie dotyczy tekstu sztuki. Zaczyna się co prawda odrobinę konwencjonalnie. Ileż razy oglądaliśmy historie o starych małżeństwach, które sobie dogryzają, ale się kochają? A ile o aktorach, którzy grając w życiu, przestają odróżniać fikcję od prawdy. Tak odebrałem pierwsze 15-20 minut.

Ale potem następuje przewrotka. W życie pary starych aktorów wkracza ten trzeci, młody, z firmy cateringowej. Dostajemy nagle dramat rodzinny serio i on chwyta za gardło.

Ale później przychodzi kolejna przewrotka. Krojący się dramat obnażający dusze, opowiadający o winach rodziców wobec własnych dzieci, znowu zmienia się w komedię o aktorach. Przejście jest dramaturgicznie bardzo oryginalne, zaskakujące. Opowiastka niby realistyczna, ale nie całkiem. Wszystko to błyskotliwe, pełne finezji. Tylko we mnie budzi się opór.

Żeby go objaśnić, musiałbym zacząć streszczać, a tego nie lubię robić. U mnie zbyt "branżowe", bo czysto aktorskie, zakończenie "Oscara dla Emily" wzbudziło poczucie niedosytu. Ale może ten niedosyt też był w sztukę wliczony. Ja po prostu ciężko się godzę z przechodzeniem do porządku dziennego nad tym, że komuś robi się krzywdę. Dlatego z wiekiem coraz bardziej odrzucam fabularne kpinki ze zbrodni. Tu zbrodni nie ma, ale pogoda finału nastaje poniekąd nad trupem. Tylko takim z dawnych czasów. Ale trupem syna rozkosznej pary.

Zarazem przewrotna pointa daje do myślenia. I może nawet nie tylko tym, którzy obcują na co dzień z aktorami. Zawsze w takich przypadkach jestem ciekaw, na ile grający takie historie odnoszą to do siebie. Aktorzy opowiadają nam o aktorach.

Ewa Wiśniewska jest oczywiście bezbłędna w gierkach pełnej wdzięku mitomanki. Grała już Emily White na Scenie Prezentacje, wierzymy jej. Choć ja wolałbym, aby na twarzy wciąż pięknej, na pewno wielkiej aktorki można było znaleźć odrobinę prawdziwego dramatu. Jak w "Cudzoziemce" czy w "Boulevard Voltaire".

Sławomir Orzechowski gra właściwie trochę "przeciw warunkom". Mowa tu o pięknym mężczyźnie, w wersji scenicznej partnerem Wiśniewskiej był Leszek Teleszyński. Niemniej jednak jako "nowy mąż" Orzechowski poradził sobie świetnie. Niewielkim zaskoczeniem jest też subtelność Mateusza Rusina w roli Jeffa, nieoczekiwanie wkraczającego w ten świat. Takie są doborowe, najlepsze aktorskie teamy.

Czy sztuka odkrywa jakieś żelazne reguły rządzące światem artystów? Wieczór, w którym TVP1 ją pokazywał, spędziłem między innymi w towarzystwie świetnej aktorki, która zainwestowała w swoją karierę, ale bardziej w swoich synów. Stereotypy służą zabawie i dają powód do refleksji. Ale są po to, aby się od nich odbijać.

Piotr Zaremba
Sieci
25 października 2019
Portrety
Kinga Dębska

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia