Aktorki i psy
"Kotlina" - reż. Agnieszka Olsten - Wrocławski Teatr Współczesny im. Edmunda WiercińskiegoTwórcy "Kotliny" upominają się o prawa zwierząt. I słusznie. Brak tu jednak sprytu, a polityczność przyjmuje zbyt toporny kształt
Zwierzęta w teatrze to nie nowość. W "Kotlinie" Agnieszki Olsten chodzi jednak o inny niż zazwyczaj gatunek i sens ich obecności na scenie. Spektakl, oparty na prozie Olgi Tokarczuk "Prowadź swój pług przez kości umarłych", podejmuje problem relacji ludzkich i nie ludzkich podmiotów, relacji nierównych, naznaczonych jednostronną przemocą, w których historia ludzi jest historią tryumfu, a zwierzęta zostają uprzedmiotowione. Obecność trzech psów na teatralnej scenie - Kolo, Santosa i Weny - jest w założeniu próbą nowego, bardziej równościowego podziału władzy. Jest próbą, jak zapowiadali twórcy, urzeczywistnienia na scenie wspólnoty, "doprowadzenia do realnego spotkania ludzi i zwierząt, po to, by odkryć prawdziwe warunki, stojące na drodze ku pojednaniu wszystkich bytów".
SZCZEKANIE, BIEGANIE...
Trzeba powiedzieć od razu: ta próba jest daleko idącym kompromisem. I nie chodzi nawet o to, że psy mają trenera. Jest to kompromis pomiędzy próbą urzeczywistnienia wspólnoty na scenie a próbą opowiedzenia o takiej wspólnocie. Spektakl rozpoczyna kilkunastominutowa scena, w której dwoje aktorów i trzy psy bez słowa koegzystują na scenie; psy szczekają, biegają, wchodzą na widownię, zagarniają teatr. W jednym ze spektakli włoski reżyser Romeo Castellucci na scenie umieścił bawiące się malutkie dzieci - efekt był podobny: podważenie teatralności przez to, co autentycznie i bezapelacyjnie nieteatralne, niegrane, nieświadome tego, czym jest występ, bycie wystawionym na spojrzenie.
Można sobie wyobrazić przedstawienie, w którym na tym właśnie zasadza się eksperyment: na bezsłownym spotkaniu ludzi i zwierząt na scenie. Trwającym, powiedzmy, godzinę. Byłoby to wspaniałe i wyzwalające pogwałcenie teatralnej rutyny. Jesteśmy jednak w (polskim) teatrze, którego (w przeciwieństwie do sztuk wizualnych) nie stać na ucieczkę od przemocy gatunkowej konwencji mówiącej, że oto na scenie opowiada się historie, tworzy iluzję i dostarcza dyskursywnych treści. Za chwilę maszyna teatralna ruszy codziennym trybem, ludzie zagarną scenę dla siebie i swoich fabuł, dwa psy zostaną wyprowadzone za kulisy, a jeden, który pozostanie, w finale odegra zaprojektowaną dla niego rolę.
Przypuszczam, że prawdziwie inne przeżycie teatru było udziałem aktorów podczas prób ze zwierzętami - widzowie mają dostęp jedynie do słabego refleksu tych doświadczeń.
...ROZSTRZELANIE
W finale Renate Jett jako Janina Duszejko oddaje strzał w kierunku psa. U Tokarczuk inaczej: ekoterrorystka Duszejko, która w zemście dokonanej w imieniu zwierząt zabija kilkoro mężczyzn myśliwych, chroni się w lesie, unikając odpowiedzialności. Dokonując takiego przesunięcia, autorzy scenariusza, Olsten i Igor Stokfiszewski, wydobywają na plan pierwszy kwestię etycznej problematyczności czynów Duszejko i kończą spektakl znakiem zapytania.
Ten etyczny wymiar scala inscenizację, która zasadniczo rozwija się na dwóch flankach. Z jednej strony mamy teatr oniryczny, przeestetyzowany, w którym liczy się niesamowity klimat, gra świateł, mroczna muzyka, wirujący na horyzoncie obraz kosmosu itd. To znane z poprzednich spektakli tropy teatru Agnieszki Olsten. Drugi biegun inscenizacji to teatr polityczny, zaangażowany. Połączenie w odpowiednich proporcjach tych dwóch tonów daje efekt wewnętrznego pęknięcia, które intryguje albo po prostu zajmuje.
Przypuszczam, że to Stokfiszewski, partner Artura Żmijewskiego i Joanny Warszy przy ubiegłorocznym Berlińskim Biennale, ciągnie spektakl w stronę politycznej deklaracji; w stronę, gdzie wartość sztuki upatruje się w możliwości bezpośredniej interwencji w rzeczywistość. Twórcy "Kotliny", idąc śladem Tokarczuk, upominają się o prawa zwierząt, występują przeciwko patriarchalnemu porządkowi, przeciwstawiając mu wizję świata jako continuum istot ludzkich i nie ludzkich, koegzystujących w harmonii. Rzecz przyjmuje postać nie programu, ale apelu, jest refleksją poddaną pod refleksję. Brak tu jednak sprytu, a polityczność przyjmuje zbyt często toporny kształt: gorącego monologu, zbyt deklaratywnego, by skutecznie podejść widza.
***
W miejscu jednak, gdzie twórcom brak wyrafinowania, w sukurs przychodzą aktorzy, biorąc ciężar spektaklu na własne barki. W przypadku Renate Jett i Marty Malikowskiej (Popielista/Brunetka/Pisarka) czuć, że chodzi o ich osobiste, prywatne zaangażowanie - w spektakl i w problem. Energia i temperatura ich występu niesie przedstawienie. Sądzę, że ostatecznie nie w projekcie realizowanej na scenie wspólnoty ludzi i zwierząt, ale właśnie w osobistym podejściu aktorek, które mówią ze sceny niejako własnymi słowami, we własnym imieniu, czyniąc swoje ciała, siebie zakładniczkami przekazywanych ze sceny komunikatów - spełnia się podejmowany przez twórców postulat sztuki zaangażowanej.