Aktorska autoironia
"Zwierzenia pornogwiazdy" - reż. Sławomir Michał Chwastowski - Teatr Ludowy w KrakowieRzadko chyba bywa tak, że aktor ciska w nas słowami tak celnymi, że jest to aż nieprawdopodobne. I nawet nie chodzi o narzekanie, nie chodzi o atakowanie rzeczywistości, ale o zwyczajne stwierdzenie faktu. Jednak szczerość ma wielką moc – szczególnie ta zjadliwa i ironiczna. Tomasz Schimscheiner w monodramie „Zwierzenia pornogwiazdy" w reż. Sławomira Michała Chwastowskiego bez ogródek opowiada o naszym świecie, w którym największą wartością jest sensacja. Co najbardziej przerażające: ku uciesze gawiedzi.
Kiedy zostajemy wpuszczani na scenę, z głośników słyszymy jeden z utworów Eminema. Rap bez cenzury: słyszymy to w oryginale, bez wyciszeń, które mają udawać nieobecność przekleństw. Mamy nastrój pewnej konfrontacji, wyczuwanego podskórnie skandalu, z czym kojarzymy stereotypowo białego rapera. Co ciekawe: wśród publiczności słychać rozmowy świadczące o tym, że każda osoba, niezależnie od wieku, zna (choćby pobieżnie i z przypadku) twórczość Eminema. Światowa kariera w atmosferze skandalu – oto motyw przewodni dzisiejszego wieczoru.
Monodram zaczyna się mocno i do samego końca nie zwolni tempa. Światło gaśnie niemal bez ostrzeżenia, a potem słyszymy pierwsze dźwięki „Say goodbye to Hollywoood" w wykonaniu Eminema, jednak – na to nakłada się głos Schimscheinera. Do amerykańskiego rapu został dopisany polski tekst, wyartykułowany bezbłędnie na scenie. Na widowni momentalnie zapada wtedy cisza, ponieważ każdy chce się skupić, żeby wyłapać słowa, nadążyć za aktorem. Jesteśmy jednocześnie zachwyceni i nieco zażenowani tekstem, który słyszymy. Wulgaryzmy i treści erotyczne wyraźnie wybrzmiewają w uszach. I tak będzie już do końca spektaklu. Kompozycja klamrowa sprawi, że na finał usłyszymy inny utwór, również z polskim tekstem.
Kolejne sceny są krótkie i intensywne: akcja dzieje się szybko, a potem znika w ciemności. Schimscheiner zmienia się jak kameleon, ponieważ w czasie wyciemnienia, przy towarzyszeniu rockowej muzyki, błyskawicznie się przebiera i wciela w różne postaci. W ten sposób uzyskujemy wielogłosowość narracji. Na scenie widzimy kulisy kręcenia filmu porno oraz niemal przypadkowy wybór aktorów przez uzależnionych od alkoholu lub narkotyków milionerów. To się nazywa casting. I podobno wygląda właśnie tak, jak jest pokazane.
Schimscheiner kreuje po części człowieka, który nagle, z ulicy, wpada w świat chwilowych celebrytów, którzy dopóki mogą, płyną rzeką pieniędzy. Natomiast utrzymanie popularności jest proste: wystarczy wywołać jakiś skandal. Każdy artysta jest w pewien sposób ekshibicjonistą. Biznes filmów porno polega na tym, że wszystkie przysłowiowe „bebechy" są na wierzchu i choć czasem właściwie nie możemy już na to patrzeć, to obraz nas fascynuje. To jest jak mówienie o sobie w trzeciej osobie. Każdy przecież lubi podglądać – siebie pośrednio również.
„Zwierzenia pornogwiazdy" to zdarzenie sceniczne pod wieloma względami fenomenalne. Tekst jest momentami nieco obrzydliwy i mówi o pewnych rzeczach (np. zachowaniach seksualnych) w sposób totalnie bezpośredni. Sceny nierzadko przekraczają granice dobrego smaku, a jednak śmiejemy się, ponieważ czujemy, że są tu specjalnie przekraczane granice absurdu. Forma spektaklu sprawia, że na prowokacyjne pytanie aktora, czy mimo tego, co już zobaczyliśmy chcemy zostać do końca – odpowiedź jest chóralna i twierdząca.
W grze Tomasza Schimscheinera widać lekkość, żywiołowość i energię. W oczach momentami niemal szyderstwo. Ważna jest też obecność towarzyszącej mu aktorki – Karolina Stefańska dopełnia tego obrazu, ponieważ w tak bardzo ekshibicjonistycznym „przemyśle" nie może zabraknąć kobiety. Spektakl ma nastrój kameralny. Aktor żywo reaguje na zachowanie publiczności: głośniejszy śmiech czy komentarz nie przechodzi bez echa. Zaciera się granica między kreacją a tym, co aktor może mówić „od siebie".
Tekst Erica Bogosiana prowadzi ku refleksji na temat naszego plugawego świata, w którym liczy się tylko „krew, pot i łzy", a ludzie utopili mózgi w urządzeniach elektronicznych i święcie wierzą celebrytom, bezkrytycznie przyjmując informacyjną papkę. Całość jest też głęboką aktorską autoironią i to od pierwszej do ostatniej minuty. Ze słów Schimscheinera przebija mądrość, doświadczenie i dystans do wykonywanej pracy. To prześmiewcza opowieść, którą można podsumować trawestacją dwóch tytułów – filmu w reż. Sam Taylor-Johnson i „Elegii VII" Klemensa Janicjusza: „Pięćdziesiąt twarzy Schimscheinera, czyli o sobie samym do potomności".