Aktorska petarda
"Schimmy Show" - reż. Sławomir Chwastowski - Teatr Łaźnia Nowa w KrakowieNie lada wyczynem było w piątkowy wieczór dotrzeć do Teatru Łaźnia Nowa. Rzęsisty deszcz skutecznie zniechęcał do wyjścia z domu i może to sprawiło, że na „Schimmy Show" w reż. Sławomira Chwastowskiego pojawiła się garstka zdeterminowanych widzów. Jednak nikt nie powinien żałować, bo spektakl okazał się wyjątkowy.
Z jednej strony ten, kto widział „Zwierzenia pornogwiazdy" (tego samego duetu aktorsko-reżyserskiego) w Teatrze Ludowym, mógł czuć się nieco zawiedziony. Z tego względu, że część tekstu była powtórzona (np. fragment o castingu). Z drugiej strony było też wyraźne nawiązanie do swoistej pierwszej części – widowisko zaczęło się od „wyrapowania" polskiego tekstu do „Say goodbye to Holllywood" Eminema. Jednak tematycznie kontynuacja odbiegała od „Zwierzeń pornogwiazdy".
Tomaszowi Schimscheinerowi od pierwszych minut towarzyszy na scenie młoda aktorka Martyna Bazychowska. Jednak tym razem jest ona drugą narratorką, a nie tylko niemą kobietą w wyzywającym stroju. Zarówno aktor jak i aktorka w ogóle wyglądają nadzwyczaj „normalnie" – mają na sobie zwykłe ubrania. Bazychowska wygląda w bluzie dresowej i burzy rudych włosów bardzo dziewczęco i aktorzy mogą przypominać bardziej ojca i córkę niż partnerów scenicznych.
Sam spektakl jest w pewnym sensie konwencjonalny – tzn. podkreślona jest jego teatralna forma. Aktorzy są dla siebie słuchaczami, ale też podpowiadają sobie niejako tekst. Kiedy przechodzą obok siebie po skończonym monologu (opowiedzeniu refleksyjnej historii), podają sobie ręce. Scena jest właściwie pusta, umieszczona jest na niej jedynie kanapa i fotel. Meble mają czarne, połyskujące obicie, które tchnie luksusowością telewizyjnego studia, a aktorzy mają w rękach podkładki z tekstem.
Schimscheiner i Bazychowska opowiadają o specyfice pracy artysty. Dużą część tekstu aktor wypowiada z perspektywy „prostego człowieka", który zaplątał się gdzieś w telewizyjnych korytarza i trafił nagle na plan programu Kuby Wojewódzkiego. Wojowniczym tonem wyrzuca z siebie słowa o głupocie, która w formie papki medialnej trafia do naszych głów. Skumulowane treści dotyczące wydarzeń z życia lokalnych celebrytów często zajmują więcej miejsca i budzą większe emocje niż wiadomości o prawdziwych tragediach i zamachach na świecie.
Niezwykła jest też długa scena, w której młoda aktorka ma zrobić striptiz. Po zapowiedzi Schimscheinera zaczyna kilka razy, ale za każdym razem aktor wpada i przerywa na chwilę, żeby dodać mniej lub bardziej zjadliwy komentarz. Ostatecznie w taki sposób może wyglądać praca nad sceną (teatralną czy filmową), w której wszystko musi być dopracowane w najdrobniejszych szczegółach. Powtórkom nie ma końca, światłowiec kieruje wielkim reflektorem ręcznie, a nie komputerowo, ale ostatecznie „wyczekana" przez widzów scena wygląda być może właśnie dlatego lirycznie i imponująco.
„Schimmy Show" miał tylko jeden zgrzyt. Do dziś jednak nie mam pewności, czy był to zabieg zaplanowany, czy też jednak zupełny przypadek sprawił, że na widowni znalazła się (wraz z trójką znajomych) dziwna kobieta. Zachowywała się tak, jakby była pijana lub pod wpływem jakichś środków odurzających. Śmiała się histerycznie, głośno, ale głównie dogadywała aktorowi. Spektakl w swej formie zakłada (co zauważalne było już w „Zwierzeniach...") reakcję na zachowanie widzów, jednak Schimscheiner był wyraźnie wytrącany z równowagi przez kobietę. Przekraczała granice dobrego smaku, dekoncentrowała aktorów i przeszkadzała w odbiorze innym. Dość powiedzieć, że w czasie jednego z monologów aktorki wyszła z koleżanką do toalety.
Pomijając nieprzewidziane kurioza całość ogląda się z wielką przyjemnością. Aktorzy zwracają się wprost do widzów: nawet światło jest przez większość spektaklu stałe, rozświetlające całą scenę. Przy wejściu na widownię towarzyszyła nam przerobiona wejścia utworu Michaela Jacksona. Niektórzy z widzów dali się nawet ponieść melodii. Jednak w miarę upływu czasu wyraźnie widać, że w tej beczce show biznesowego miodu jest tak naprawdę dodana spora łyżka dziegciu. Większość rzeczy, które oglądamy, jest wyreżyserowana, ustawiona, a aktor jest zmuszony do „obnażania się" i niemal proszenia o role. Metaforyczny „Święty, święty Hollywood" wcale nie jest taki święty.