Aktorstwo jest w naszej rodzinnej krwi

Rozmowa z Grzegorzem Damięckim

Kamera obnaża aktora, nie pozwala mu skryć się za partnera, trzeba grać przed nią inaczej, a Teatr Telewizji tworzy się nie chronologicznie, podobnie jak w filmie. Trzeba więc umieć nie rozsypać się z rolą. Jak mówił Gustaw Holoubek, aby być aktorem, trzeba mieć migotliwość motyla i skórę słonia.

Z Grzegorzem Damięckim - aktorem Teatru Ateneum w Warszawie - rozmawia Krzysztof Lubczyński.

Krzysztof Lubczyński: Pochodzi Pan z najbardziej chyba aktorskiego polskiego rodu. Jest Pan wnukiem Dobiesława Damięckiego, aktora z metryką przedwojenną, podczas okupacji niemieckiej jednego z inicjatorów aktorskiego podziemia, po wojnie krótko prezesa ZASP, synem Damiana Damięckiego i Barbary Borys-Damięckiej, co prawda nie aktorki, ale reżyserki teatralnej i telewizyjnej, bratankiem Macieja Damięckiego, bratem stryjeczny Matyldy Damięckiej i Mateusza Damięckiego. Miał Pan jakiś bonus z tego tytułu?

Grzegorz Damięcki - Nie miałem żadnego bonusu, w sensie przywilejów ze strony profesorów czy kolegów. Nawet wręcz przeciwnie. Natomiast myślę, że fakt iż mój ociec i stryj byli wtedy bardzo znanymi aktorami, w jakiś nieuchwytny sposób ułatwił mi indywidualne wchodzenie w materię tego zawodu. Coś chyba przeszło we mnie wraz z krwią rodzinną.

W 1991 roku wszedł Pan do zespołu warszawskiego Teatru Ateneum i pozostaje Pan w nim do dziś. To nieczęste w Pana generacji, kiedy aktorzy rzadko trwają tak długo w jednym teatrze, nie mówiąc już o tym, że coraz rzadziej związują się ze scenami na stałe.

- To głównie dzięki dwóm moim pierwszym, wspaniałym dyrektorom, ludziom o wielkiej inteligencji i kulturze, świetnym artystom. Pierwszym był Janusz Warmiński, o którego epokę, a ściśle o jej finał, zdołałem jeszcze zahaczyć. To był człowiek o niezwykłej osobowości i przeszłości, którą emanował. Nie miałem u niego łatwo, bo długo grałem zastępstwa i byłem na drugim planie. Warmiński umiał wytłumaczyć takiemu młodemu człowiekowi jak ja, że rozwój w tym zawodzie wymaga czasu, że warto pracować i czekać na swój czas. Że to jest tak dziwny zawód, iż można w nim zaistnieć w młodym wieku, a potem długo być w odstawce i odwrotnie. Uczył mnie, że jak w każdym zawodzie artystycznym, także w tym, nie ma reguł. Byłem więc wierny Ateneum aż do śmierci Warmińskiego, a potem przyszedł po nim mój ukochany profesor ze szkoły teatralnej, pan Gustaw Holoubek, którego uwielbiałem i byłem wyznawcą jego "religii". Po jego śmierci przyszła pani Izabella Cywińska, która też mnie chciała w swoim zespole i ja się tym samym odwzajemniłem. I wreszcie obecny dyrektor, Andrzej Domalik, który jest świetnym znawcą i smakoszem literatury rosyjskiej i z którym przygotowałem między innymi Myszkina w "Nastazji Filipownej" według "Idioty" Dostojewskiego, gdzie gram razem z Marcinem Dorocińskim, który gra Rogożyna. Skoro więc w Ateneum cały czas dzieje się coś ciekawego, więc ani razu nie pomyślałem, żeby dać z niego dyla.

Które ze swoich ról teatralnych najlepiej Pan wspomina i ceni?

- Choćby debiut w "Ateneum" w roli Cyryla w "Iwonie, księżniczce Burgunda" Gombrowicza w reżyserii Mariusza Benoit. Także Adriana w "Burzy" Szekspira w reżyserii Krzysztofa Zaleskiego. Lulusia w "Kosmosie" Gombrowicza u Andrzeja Pawłowskiego i także u niego w "Kubusiu Fataliście" Diderota w potrójnej roli Byka, Męża i Gospodarza. Z nieodżałowanym Krzysztofem Zaleskim pracowałem też przy "Operze za trzy grosze" Brechta w roli Kuby Palucha i w ogóle z nim pracowałem najwięcej razy. W "Ateneum" miałem szczęście do współpracy z wybitnymi reżyserami, choćby z Tadeuszem Konwickim, co było ewenementem, jako że on prawie nie zajmował się reżyserią teatralną, z Robertem Glińskim, Agnieszką Glińską, z Waldemarem Śmigasiewiczem w "Kupcu weneckim" Szekspira, z Januszem Warmińskim, Barbarą Sass.

Rok 1991, to także moment Pana debiutu w Teatrze Telewizji. Czym jest dla Pana ta scena?

- Przypominam sobie, że bardzo dużo w nim grałem i że był to dla mnie prawdziwy poligon doświadczalny. Kamera obnaża aktora, nie pozwala mu skryć się za partnera, trzeba grać przed nią inaczej, a Teatr Telewizji tworzy się nie chronologicznie, podobnie jak w filmie. Trzeba więc umieć nie rozsypać się z rolą. Jak mówił Gustaw Holoubek, aby być aktorem, trzeba mieć migotliwość motyla i skórę słonia. I właśnie udział w przedstawieniu przez niego wyreżyserowanym, w "Królu Edypie" Sofoklesa, w roli Eona, mam za najwspanialsze wspomnienie z pracy na telewizyjnej scenie. Kilka lat wcześniej zagrałem u mojego ukochanego mistrza w komicznej, angielskiej "Ciotce Karola" Brandona, a także w "Skizie", melancholijnej komedii Zapolskiej. To było wspaniałą cechą Gustawa Holoubka, jako człowieka i jajo artysty, ta jego duchowa pojemność, wyrażająca się w ogromnej rozpiętości między poczuciem wyrafinowanego tragizmu a poczuciem najprostszego nawet komizmu.

Udział w filmie kinowym Pana usatysfakcjonował?

- Zadebiutowałem w 1992 roku w historycznym filmie "Szwadron" Juliusza Machulskiego, filmie z gatunku, jakiego się już dziś właściwie nie robi. Tak więc i w tym aspekcie zdążyłem jeszcze otrzeć się o poprzednią epokę filmową. Potem zagrałem epizod w słynnej "Liście Schindlera" Stevena Spielberga, więc pozostawałem w kręgu historii. Zagrałem też m.in. w "Horrorze w Wesołych Bagniskach" według prozy Michała Choromańskiego w reżyserii Andrzeja Barańskiego, twórcy, którego poczucie humoru i poetyka jest mi bardzo bliska. Wspaniale wspominam pracę u Jerzego Antczaka w jego filmie o Chopinie, w "Pragnieniu miłości" i w "Pornografii" Jana Jakuba Kolskiego. To jest ten rodzaj tematyki i stylistyki, który bardzo mi odpowiada. Jakoś omijały mnie seriale, jeśli nie liczyć "Domu" czy ostatnio roli w "Czasie honoru". Nie można jednak mieć wszystkiego, a na pewno wszystkiego naraz. Ciągle najbardziej satysfakcjonuje mnie praca na scenie.

Jakich innych mistrzów, w tym ze szkoły teatralnej, mógłby Pan wymienić?

- Choćby Jana Englerta czy Edwarda Dziewońskiego. Pierwszy uczył mnie dramatycznego, a drugi komediowego aspektu aktorstwa.

W szeregu ról przejawił Pan umiejętności zdecydowanie dramatyczne, n.p. w "Żywej masce" Pirandella, jako Don Karlos w "Don Juanie" Moliera czy "Zbrodni i karze" oraz "Nastazji Filipownej" Dostojewskiego, ale wykazał się Pan także, na przykład w pysznej roli Podszewki w "Śnie nocy letniej" Szekspira, rewelacyjnymi umiejętnościami komediowymi. Który z tych biegunów aktorstwa jest Panu bliższy?

- Wydaje mi się, że czasy zdecydowanych, wyrazistych typów aktorskich przechodzą już do przeszłości. Kiedyś w zespołach trzymano tęgich, korpulentnych aktorów nadających się do roli Falstaffa, Zagłoby czy zdradzanego męża. Dziś coraz częściej jest inaczej. Aktorzy coraz częściej podejmują różnorodne zadania.

Dziękuję za rozmowę.

___

Grzegorz Damięcki - ur. 15 listopada 1967 w Warszawie. Pochodzi ze znanego rodu aktorskiego. Wnuk Dobiesława Damięckiego, aktora z metryką przedwojenną, podczas okupacji niemieckiej jednego z inicjatorów aktorskiego podziemia, po wojnie krótko prezesa ZASR syn Damiana Damięckiego i Barbary Borys-Damięckiej, bratanek Macieja Damięckiego, brat stryjeczny Matyldy Damięckiej i Mateusza Damięckiego. Absolwent XXII Liceum Ogólnokształcącego im. Jose Marti w Warszawie. Absolwent PWST w Warszawie (1991). Od tego samego roku aktor Teatru Ateneum w Warszawie.

Krzysztof Lubczyński
Dziennik Trybuna
30 grudnia 2019

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...