Akurat patrzyłem w bok
"Garnitur prezydenta" - reż. Cezary Iber - Wrocławski Teatr WspółczesnyPremiera we Wrocławskim Teatrze Współczesnym wypadła nazajutrz po fortunnym wjeździe do rowu w okolicach nieodległego od Wrocławia Brzegu. Drobne zdarzenie, bo przecież kierowcom zdarza się złapać gumę, uzyskało oprawę medialną niemal tak wielką, jakby znowu spadł samolot.
W dramacie Maliny Prześlugi jeszcze mniej groźnemu, groteskowo błahemu wydarzeniu nadano rangę zamachu. Szkoda wizerunkowa, którą można było obrócić w żart, stała się pretekstem do eskalacji podejrzeń, oskarżeń, a ostatecznie - apokalipsy. Możemy mieć jedynie nadzieję, że sceniczna rzeczywistość zbyt jest przegięta, zbyt wyolbrzymiona, aby znalazła nowe wcielenie w naszej codzienności. Z drugiej strony to przecież domniemane, a często wręcz sfabrykowane prowokacje, stawały się uzasadnieniem dla wszczęcia zbrojnego konfliktu.
"Garnitur prezydenta" jest sztuką o eskalacji zagrożenia, o manipulowaniu opinią publiczną w taki sposób, aby ludzie stali się skrajnie nieufni, zastraszeni, ale też i gotowi do stanięcia na wezwanie, by bronić ojczyzny. Polska Prześlugi szczuje swoich obywateli na nieistniejące Zło. Latrynalna ciasnota, która tak dobrze została oddana w doskonałej scenografii Michała Araszewicza, obrazuje stan umysłu wielu rodaków. Jedni się sami izolują w obawie przed zarazkami, inni obłudnie ukrywają pozanormatywne pasje, jeszcze inni gromadzą przedmioty, które zastępują im ludzi. Ptasie Radio, przewrotnie uosabiane przez młode kobiety, łączy w sobie cechy propagandowej tuby i tajnych służb. Tytułowy groteskowo nadęty ubiór, zamiast służyć właścicielowi, steruje nim. To wizerunek bowiem, a nie człowiek jako taki, komunikuje się z odbiorcami. Polityczny kontekst sztuki dziś zdaje się jeszcze bardziej aktualny, niż wtedy, gdy ta do konkursu była zgłaszana. Dramatopisarka niejako wyprzedziła bieg wypadków. Uniwersalne przesłanie uzyskało dodatkowy smaczek. Konfrontacyjna opcja rządząca, niełatwa do przewidzenia rok temu, sprawiła, że w tekście soki zaczęły żywiej krążyć.
Kilka kapitalnych pomysłów z literackiej podstawy spektaklu zostało świetnie wygranych. Domaganie się od obywateli, aby "nie myśleli o wojnie" to oczywiście echo słynnych eksperymentów Daniela Wegnera dotyczących prób kontrolowania niechcianych myśli ("nie myśl o białym niedźwiedziu"). Natomiast Słowikowa szukająca męża i cytująca Juliana Tuwima, podobnie jak dwóch zombie wypełzłych z zamrażarki ("Jam jest polski, tyś tylko Słowacki", rzekł ten, któremu można by odpowiedzieć: "Jakiś ty polski, skoro Litwa ojczyzną twą?") to już przykłady eksploatacji obszarów typowo literackich. Jedne i drugie nadały przedstawieniu niesamowitego charakteru. Wieszcz Adam z wdziękiem proszący o gumę do żucia i telefon komórkowy, podobnie jak Niesłychanie Charakterystyczny Człowiek, który każdemu wydawał się znajomy, czy Orzeł i Bocian mieszkający wspólnie - oto przykłady pisarskiego polotu, lecz i reżyserskiej sprawności w przeniesieniu tych pomysłów na scenę. Dobrze obsadzeni aktorzy z animuszem zagrali zarówno żywych, jak i - z odpowiednio mniejszym - umarłych (Ela uświadomiła mi, że niektórym zmarłym, tym z zamierzchłych czasów, a nie - ofiarom przyszłej wojny, animuszu absolutnie nie można odmówić).
Wśród kreacji aktorskich wyróżnił się świetnie ucharakteryzowany i z wdziękiem grający wieszcza Krzysztof Kuliński, największy zaś aplauz (słuszny, choć niewczesny) wzbudził chłopczyk na oko cztero- (w rzeczywistości zapewne pięcio- lub sześcioletni) wchodzący wielokrotnie na scenę, bez zająknięcia podający tekst, rezolutny i przyjemny dla teatralnego oka. Czyżby rodził się talent na miarę Shirley McLaine lub Eugeniusza Bodo? Oczywiście za wcześnie o tym mówić. Jedno jest pewne: pojedynczość chłopczyka chroni go od losu "dwóch takich, co ukradli księżyc", a później karierę zrobili bynajmniej nie za sprawą aktorskich talentów.
Widowisko miało imponującą wizualność. Projekcje, ta zmora współczesnego teatru, jako uzupełnienie oryginalnej i funkcjonalnej scenografii, tym razem były całkowicie zasadne. Przemykające w odległym planie cienie postaci, najczęściej zwierząt, dobrze ilustrowały dialogi, a kolorowe filmy na ścianach toy-toyek przyjemnie współgrały z akcją na pierwszym planie.
Muzyka, a także śpiew, zdejmowały resztę ciężkości ze spektaklu, jeśli jakaś jeszcze pozostała. Choć strona akustyczna nie pozostawiała wiele do życzenia, to warstwa instrumentalna chwilami przytłaczała śpiewane słowa. W jednej z piosenek (nadawanej z budek przez Marię Kanię i Dominikę Majewską) były one praktycznie niezrozumiałe, choć - skoro poza piosenką nic się akurat na scenie nie działo - zapewne nie takie były intencje reżysera.
Widownia parę razy była angażowana: gdy rozpostarto nad nią gigantyczny, ruchomy biało-czerwony sztandar, gdy zachęcano od odśpiewania hymnu (kilka osób nie uznało teatralnej konwencji za wystarczające usprawiedliwienie, by jednak nie wstawać do Mazurka), gdy "everyman" poprosił o nadanie mu imienia (czy było ustawione, czy padło spontanicznie - zastanawialiśmy się później z Elą). Ta flaga tuż nad widownią przypominała kabaretowy performance emitowany w telewizji przed kilkunastu laty, kiedy to nie tylko coś rozległego tłoczono nad głowami widzów, lecz zmuszano do śpiewania "Jestem wieszczem". Pomysł inscenizacyjny, nawet najbardziej oryginalny i własny, może okazać się użyty onegdaj przez kogoś innego. Tak było tym razem, ale trudno mieć o to żal do reżysera. Przywołanie odległych wspomnień w pewnym sensie stanowi wartość dodaną teatralnej produkcji.
"Garnitur", jak to garnitur, choć jednoaktowy, wyraźnie dzielił się na dwie części. W pierwszej, w której groteskowe zdarzenie wywołało wybujałe reperkusje, a ujma w wizerunku Głowy Państwa urosła do rangi narodowej zniewagi, zwroty akcji naprawdę zaskakiwały i budowały napięcie, którego kulminację mogło stanowić przejście od propagandy do rzeczywistej wojny. Niestety, jakoś nie udało się uczynić tego tragicznego zdarzenia doniosłym. Wojna i pozostałe po niej spustoszenia trąciły flautą, choć miały szansę złamać serce.
Zastanawialiśmy się z Elą, dlaczego tak się stało. Być może - paradoksalnie - to właśnie nagromadzenie efektów inscenizacyjnych zamiast zwiększyć siłę wyrazu rozmyło ją. Grad butów zawisłych w bezruchu, przemawiające półsłówkami truchła eksterminantów, piosenki o słowach zamazanych muzyką, ocaleniec naśladujący gesty poległych, chłopczyk wykonujący slalom, orzeł odcinający się od możliwości wzniesienia ponad to wszystko - za dużo, za dużo, za dużo. Artystyczna zachłanność nie popłaca, gdy bogactwo użytych środków wysuwa się na plan pierwszy niczym wlot mysiej nory w zbliżeniu, a treść okazuje się myszką domyślną w ciemności swej nory. Przeinscenizowanie dogadza inscenizacji, nie zaś dramatyzmowi dramatu. W przypadku "Garnituru prezydenta" treść była na tyle samogrająca, że nadmiar aranżacji nieco ją przykrył. Ale może nam się tylko tak wydało. Może sam dramat nie był aż tak dobry, jak oceniło to konkursowe jury, i wymagał brokatu i pudru? A może po prostu akurat patrzyliśmy w bok?
Pomimo zastrzeżeń najnowszy spektakl Współczesnego należy uznać za udany. W pewnym sensie stanowi superprodukcję: scenografia i choreografia są wybitne, co w połączeniu z niezłym, ożywczym i bardziej nawet aktualnym, niż w chwili pisania, tekstem, naprawdę robi wrażenie. Obrazoburczy spektakl, z infantylnym Bocianem i oportunistycznym Orłem, ma szansę paść ofiarą cenzorskich zakusów Miłościwie Panującej nam Władzy. Warto pośpieszyć na Rzeźniczą zanim jakaś ministerialna rzeź nie zabierze dotacji, nie podetnie skrzydeł, nie zamknie dzioba.