Ala ma kota
"Jakobi i Leidental" - reż: Piotr Waligórski - Teatr Ludowy w KrakowieKostka do kostki, tak, żeby się oczka zgadzały. Pięć do pięciu, trzy do trzech, jedno do jednego. To samo, gdy oczek brak. Wtedy pustka do pustki. Łyk herbaty? Nie zaszkodzi. Kiedy się nie ma kostki, co by pasowała do kostki na stole - opuszcza się kolejkę
Łyk. Zdanie po łyku? Nie zaszkodzi. O pogodzie bądź samochodzie, zdanie, zdanko, prostota jak kostka z oczkami, tyle że ze słów, bieda elementarna, choćby "Ala ma kota" - tyle wystarcza, tyle nie zaszkodzi. Łyk. Oczywiście, można bluffować, udawać, że się nie ma co dołożyć, po czym - atak. "Ala ma kota". Wygrywa ten, który wcześniej wszystkie swe kostki ułoży. Łyk. I tyle. Tak dzień w dzień, przez dzień cały, od cholera wie kiedy, diabli wiedzą, ile lat jeszcze - domino, łyk, "Ala ma kota", domino, łyk, "Ala ma kota", domino, łyk, "Ala ma kota". Rytm wystygania, inaczej zwanego losem. Domino, życie... W gruncie rzeczy - jaka to różnica?
W opowieści "Jakobi i Leidental" Hanoch Levin każe tytułowym bohaterom znaleźć ją - poczuć różnicę w smaku między kostką domina a światem za oknem pokoju, w którym oni od cholera wie kiedy: oczka do oczek, herbata, "Ala ma kota". Od cholera wie kiedy - pęcznieje ich przyjaźń w wystyganiu. Aż dnia któregoś Jakobi (Kajetan Wolniewicz) nie dopije herbaty, nie stuknie kolejną kostką, nie. Wstanie, do Leidentala (Andrzej Franczyk) powie coś o końcu i wyjdzie. Tak się zaczyna opowieść Levina i wyreżyserowane przez Piotra Waligórskiego przedstawienie. Tak się zaczyna... dziwny liryzm i ciepło, dziwna czułość, co rośnie na zgrzycie. Bo z czym rusza w świat Jakobi?
Wielkie ma serce, wielką dobroć, potężne tęsknoty, lecz w gardle - elementarna bieda, od zawsze hodowana nad dominem. Podobnie z Leidentalem. Niewiele przesadzę, gdy powiem: oni są bez mała jak Chińczycy, co się po polsku nauczyli niewiele więcej niż "Ala ma kota", więc wszystko, co w nich pulsuje, podkładają pod "Ala ma kota". Ból, wściekłość, smutek, radość, wszystko, miłość też. Gdy szukający życia Jakobi spotka na dworcu piękną Rut Szahasz (Marta Bizoń), kulturalnie zagadnie, mówiąc coś o jej cudownej... dupie. W istocie - nie słyszy, co mówi. Ona - raczej też nie. I to wystarczy, by spróbowali zostać ze sobą na resztę życia. Tyle też wystarczy, by spróbowali resztę życia dzielić z Leidentalem, który im się samodzielnie wręczył w charakterze... ślubnego prezentu.
Tak to sunie przez bez mała dwie godziny, inkrustowane piosenkami. Sunie nad przepaścią, co się otwiera między sercami, tęsknotami, snami trojga szarych a tym, co jest w mocy ich biednego, "kostkowego", "dominowego" języka, narzecza całkiem jak bezradne wyliczanki, przez dzieci szeptane nocami, by się nie bać, lub za dnia, gdy płakać się chce, a przecież trzeba być dzielnym, dzielną, trzeba pokazać, że wcale nie boli.
Smacznie, bo lekko, z wyczuciem, bez nachalności, Bizoń, Wolniewicz i Franczyk grają na tym fundamentalnym braku związku zgody między ciałami bohaterów a bohaterów słowami. Rozstanie z przyjacielem, miłość od pierwszego spojrzenia, dzierganie marzeń, śmieszne bądź gorzkie chwile, całą resztę emocjonalnych odcieni, Waligórski buduje na wspomnianym zgrzycie. I tu udaje mu się - gorycz, to bezustanne kolebanie się przedstawienia między komediowością prawie farsową a małym bólem trojga ludzi bez większego znaczenia, w jakimś dla reszty świata nieistotnym miejscu.
Aż do końca, gdy po zabawie w miłość Leidental i Jakobi wrócą do starego rytmu. Domino, łyk, "Ala ma kota", domino, łyk...