Ale języka już nie odwrócę...

„Szewcy" – reż. Justyna Sobczyk – Narodowy Teatr Stary im. Heleny Modrzejewskiej w Krakowie – 11.03.2017

Spektakl zaraz się zacznie. Czeladnicy siedzą i czekają na mistrza. Dalej czekają, Sajetanowi się nie śpieszy, a więc pozwolą sobie powiedzieć parę słów o sobie; że ciężko być aktorem drugo- czy pięcioplanowym, że nikt talentu nie docenia, że takie marzenia o teatrze człowiek miał, a wyszło jak wyszło, tyle lat w szkole teatralnej, ale no, szkoda. I tak z tego autotematycznego wstępu zaczynają powstawać „Szewcy", a raczej historia na kształt Witkacowego buta przez szewców szyta.

Sobczyk w swoim spektaklu inspirowanym dramatem Witkacego oferuje nam dyskurs o współczesnym polskim teatrze, jak i o zawodzie aktora. Czeladnicy i przewodzący im Sajetan funkcjonują jako symbole ostatniego zawodu, który nie może podlec automatyzacji, której Witkacy tak bardzo się przecież obawiał. Dawniej (tj. jeszcze w 2017 roku, kiedy spektakl miał swoją premierę) można byłoby pomyśleć, że sztuka – w szerokim tego słowa znaczeniu – automatyzacji nigdy nie ulegnie. Teraz, w 2022 roku, już wiemy, że było to założenie naiwne, bo w końcu sztuczna inteligencja nie tylko „maluje" swoje własne obrazy, ale także miewa już swoje wystawy w Amsterdamie czy San Francisco. Czy jesteśmy zatem bezpieczni w założeniu, że teatru podobny los nie spotka?

Wygląda na to, że spotka. Może nie będzie to takie ekstremum jak tegoroczne koncerty ABBY, podczas których widownia ogląda roztańczone i rozśpiewane hologramy szwedzkiego zespołu (aczkolwiek, jest coś absurdalnie zabawnego w wizji hologramowego spektaklu z udziałem Tadeusza Łomnickiego, Zbigniewa Cybulskiego i, dajmy na to, Eugeniusza Bodo), ale automatyzacja teatru już z pewnością postępuje, co widać dość wyraźnie na zachodzie. Narzeka się u nas na teatry impresaryjne, ale to w nich jeszcze spędza się te dwa-trzy miesiące, podczas których tworzy się coś razem po to, by przez jak najdłuższy czas to wystawiać („Szewcy" schodzą z afisza dopiero po prawie pięciu latach). W Wielkiej Brytanii spektakle się robi w cztery do sześciu tygodni, a następnie wystawia się je paręnaście razy, bo wtedy bilety na pewno się wyprzedadzą. Oczywiście, obsady wypchane muszą być znanymi nazwiskami aby nakręcić sprzedaż biletów. Trochę trudno mówić o poważnym teatrze, jeśli chodzi w nim tylko o pieniądze, ale wygląda na to, że teatr (przynajmniej brytyjski) zmierza właśnie do takiej „automatyzacji" dostosowanej do warunków liberalnego kapitalizmu. Witkacy, gdziekolwiek się pochował, na pewno w grobie się przewraca.

Ta próba mechanizacji teatru skutecznie jest oddana za pomocą języka sceny; kiedy Prokurator Scurvy (znakomita Małgorzata Zawadzka) wygłasza swoje puste, faszyzujące banialuki i cyniczne komentarze chwilowo szczerego polityka, szewcy wystukują swoje żwawe, rytmiczne, mechaniczne kompozycje. „Warsztat" szewców-aktorów pracuje pełną parą, ale jako że jest ludzki, to błędy się zdarzają, co regularnie wytyka Sajetan (przekonujący Michał Majnicz) swoim czeladnikom.

Muszę przyznać, że Sobczyk ciekawie wykorzystuje dramat Witkacego by prowadzić dyskusję o ideale aktorskim, o tej romantycznej otoczce budowanej wokół artystów teatrów przez nas wszystkich. W spektaklu gościnnie występują niepełnosprawni aktorzy z Projektu Witkacy. Anna Komorek, Ireneusz Buchich de Divan oraz Paweł Kudasiewicz swoją obecnością na scenie pierwszorzędnie kwestionują normy i przyzwyczajenia kulturowe, które sprawiają, że niepełnosprawność w teatrze obecna jest rzadko, a jeśli już, to funkcjonuje zaledwie jako kod kulturowy. Tymczasem aktorzy z Projektu Witkacy skutecznie przypominają o wartościach ostatnio w teatrze spotykanych coraz rzadziej – o pasji, o miłości do wykonywanej pracy, o poświęcaniu dużej ilości swojego ograniczonego czasu. „Bo to dla was tylko hobby", ironizuje zmanierowana i pretensjonalna Księżna Irina (świetna, ironiczna rola Radosława Krzyżowskiego). W końcu mało kto rzeczywiście kocha swoją pracę, dlaczego z aktorami miałoby być inaczej? – zdają się sugerować twórcy.

Czasem jednak jest inaczej, o czym w piorunujący sposób dowodzi Krzysztof Globisz, wkraczając na scenę na sam koniec jako Hiper-Robociarz. Wielki aktor teatralnej sceny, zmagający się z poudarową afazją, stara się zmierzyć z trudnym Witkacowym monologiem. Globisz prowadzi tekst powoli, najdokładniej jak potrafi, chociaż często musi coś powtórzyć i przekląć siarczyście pod nosem z frustracji. W tej kameralnej sytuacji, kiedy wszyscy, włącznie z aktorami, obserwujemy mistrza w swojej małej-wielkiej scenie, nagle zapomina się o tych wszystkich bolączkach teatru, o których w pierwszej scenie opowiadali czeladnicy; nagle jest tylko pasja i miłość, a niepełnosprawność w końcu przestaje być zaledwie kodem kulturowym. Pod koniec Globisz stwierdza, że „języka już nie odwróci", ale jednak nie odpuszcza, jednak się stara. Wygląda na to, że te marzenie o teatrze – o nas w teatrze – są czegoś warte.

Na sam koniec spektaklu Krzyżowski ogłosił, że najprawdopodobniej grali „Szewców" po raz ostatni. Miło mi się zrobiło, że na tak dobry, pokrzepiający spektakl załapałem się rzutem na taśmę. Mam jednak nadzieję, że mimo wszystko „Szewcy" jeszcze wrócą do repertuaru, że jeszcze inni będą mieli okazję ich zobaczyć.

Jan Gruca
Dziennik Teatralny Glasgow
28 grudnia 2022
Portrety
Justyna Sobczyk

Książka tygodnia

Twórcza zdrada w teatrze. Z problemów inscenizacji prozy literackiej
Wydawnictwo Naukowe UKSW
Katarzyna Gołos-Dąbrowska

Trailer tygodnia