Ale to już było...

"Taniec albatrosa" - reż. Maciej Englert - Teatr Współczesny w Warszawie

"Taniec albatrosa" Geralda Sibleyrasa ma zastąpić w repertuarze warszawskiego Teatru Współczesnego "Napis" tego samego autora. Sztuka trochę słabsza, reżyser, aktorzy, sposoby na sukces te same, co zazwyczaj.

Szef Współczesnego Maciej Englert słusznie nie wierzy, że ilość przechodzi w jakość. Premiery daje rzadko, ale gra potem spektakle latami. Teatr przy Mokotowskiej ma stałą publiczność i jej gustu nie zawodzi. Ludzie przychodzą tu oglądać swoich ulubionych aktorów (kiedyś Zbigniewa Zapasiewicza czy Krzysztofa Kowalewskiego, a dziś na przykład Andrzeja Zielińskiego, Leona Charewicza albo Sławomira Orzechowskiego) w repertuarze niespecjalnie wyrafinowanym ostatnio, ale też nieschlebiającym niskim gustom. Mamy "Najdroższego" francuskiego specjalisty od fars, Francisa Vebera, z Ziębińskim w roli głównej, jakiś czas temu był "Księżyc i magnolie" z Zielińskim, Charewiczem i Orzechowskim, "Skarpetki opus 124" z Wojciechem Pszoniakiem i Piotrem Fronczewskim.

To oczywiście niecała prawda, bo we Współczesnym pojawiają się też czasem całkiem inne propozycje - "Saszka" i "Zabójca" w reżyserii Wojciecha Urbańskiego albo grane od lat "Mimo wszystko" z kreacj Mai Komorowskiej. Nie do końca udane obecne są w bocznym nurcie repertuaru. Poza tym - mimo udziału w "Saszce" Borysa Szyca - niosą ze sobą ryzyko. Publiczność z Mokotowskiej najbardziej lubi te piosenki, które dobrze zna.

Do niedawna pokazywano we Współczesnym z sukcesem "Napis" Geralda Sibleyrasa, wyreżyserowany przez Macieja Englerta. Spektakl nietuzinkowy, bo rozpisany na sześć równoważnych głosów, którym przeznaczono ogromne dialogi. Englert i jego aktorzy po raz kolejny okazali się mistrzami wspaniale prowadzonej konwersacji. Dzięki nim "Napis" przypominał polifoniczny utwór na sześcioro wykonawców. Zszedł z afisza dwa miesiące temu, zagrany 251 razy, ponoć z powodu wyczerpania praw. "Taniec albatrosa" tego samego autora ma wypełnić lukę po "Napisie". W obsadzie Zieliński, Charewicz, Agnieszka Pilaszewska i gościnnie - zapamiętana z sosnowieckiego "Korzeńca" - młoda Edyta Ostojak, skromna scenografia, żadnych inscenizacyjnych przewrotek Znów dialog, podkręcany przez doskonale brzmiące i wywołujące salwy śmiechu bon moty i repliki. Rzecz o starzeniu się i postrzeganiu świata po przekroczeniu smugi cienia. Francoise Pilaszewskiej nudzi się, więc postanawia zostawić męża. Cilles Charewicza żyje w platonicznym związku z koleżanką z pracy aż do chwili, gdy okazuje się, że go platonicznie zdradziła. Thierry Zielińskiego nie wie, czy chce utrzymać romans z dwudziestolatką, czy poszukać kogoś bardziej do siebie pasującego.

Sporo w tym ironii, trochę trafnych obserwacji i te aforyzmy. Tyle że reżyserował Maciej Englert, a grają świetni aktorzy Współczesnego, więc chciałoby się znacznie więcej. Wiem oczywiście, że precyzyjna to robota, z dialogiem Sibleyrasa poradzą sobie tylko wytrawni fachowcy. Jednak widziałem Zielińskiego, Charewicza i Pilaszewska w bliźniaczych zadaniach, wykonywanych nawet z większym nieco zacięciem. A Macieja Englerta mam za jednego z ostatnich z wielkich. Dlatego żal mi, że ostatnimi czasy skupia się prawie wyłącznie na wysokim bulwarze, jakby obniżał sobie i swej widowni poprzeczkę. Znam kłopoty przestrzenne i finansowe Współczesnego, a dyrektor Englert musi pamiętać o nich bez przerwy. Mimo to wyżej cenię niejednoznacznie przyjęte próby z "Hamletem" i "Procesem" niż kolejny hit. Bo kto ma w końcu nawiązywać do wielkiej tradycji tej sceny, także tradycji swoich własnych wspaniałych przedstawień, jeśli nie Maciej Englert?

Jacek Wakar
Dziennik Gazeta Prawna
17 listopada 2014

Książka tygodnia

Małe cnoty
Wydawnictwo Filtry w Warszawie
Natalia Ginzburg

Trailer tygodnia