American dreammare

"Anioły w Ameryce" - aut. Tony Kushner - reż. Krzysztof Warlikowski - TR Warszawa

Istnieją spektakle, które są jednocześnie psychodelicznym tripem, emocjonalną jazdą bez trzymanki i katharsis. Przeszywają widza na wskroś grą słów, gestów, dźwięku i światła pozostawiając go w pełnym wzruszenia, oniemiałym zachwycie. Jest to doświadczenie dotyku teatralnego absolutu. I choć to przecież teatr - jak zaznaczają kilkukrotnie bohaterowie wystawianych na deskach Nowego Teatru w Warszawie „Aniołów w Ameryce" w reżyserii Krzysztofa Warlikowskiego - to jednak chcemy w tej cudownej iluzji trwać, poddawać się temu misterium i konfrontować się z głębokimi ranami i upadającymi mitami. Po co? Po to, aby wyjść z niego oczyszczonymi.

W świat „Aniołów..." wchodzimy jeszcze zanim rozpocznie się spektakl od początku widząc wszystko, co znajduje się na scenie. Tę okala konstrukcja (scenografia: Małgorzata Szczęśniak) składająca się z trzech ścian, które buduje coś w rodzaju luster (u góry) i boazerii (na dole). Pozostałe elementy, przesuwane w odpowiednich momentach, tworzą różne przestrzenie, w których trwa akcja. Przykładowo – na czarnym paśmie wykładziny w czerwone róże stoi raz to mównica (z jej użyciem świetne wejście Mai Komorowskiej - fenomenalnej w roli Rabbiego Izydora Chemelwitza – będące mocnym, zaczynającym się mową pogrzebową otwarciem), raz kanapa i fotele sygnalizujące poszczególne mieszkania, czy też zajmujące centralne miejsce samotne szpitalne łóżko.

Ta kalejdoskopowość i jednocześnie minimalistyczny charakter scenografii pozwala widzowi zarówno na uruchomienie wyobraźni, jak i na skupienie się nie tyle na fasadach, jakimi są te rekwizyty, a na istocie przekazu.

Światło, za którego reżyserię odpowiedzialna jest Felice Ross, od pierwszych scen idealnie dopowiada, dosłownie wręcz naświetla pewne metafory/iluzje. Patrząc uważnie na jego snopy, zobaczymy, że pewne rzeczy zostały zapowiedziane już wcześniej. Jak wtedy, gdy, pomimo obecności Harper (genialna rola Mai Ostaszewskiej) u boku Joe (mocna i zapadająca w pamięć kreacja Macieja Stuhra) rozmawiającego z Royem Cohnem (wybitna kreacja Andrzeja Chyry), spowicie jej postaci w półmroku „wyłącza" ją z tej relacji już na początku ich rozmów o wyjeździe Joego do Waszyngtonu. Jej postać będzie się mimo to stale kładła cieniem na tym specyficznym układzie. Oświetlenie gra tutaj jednak nie tylko wyjaskrawiając lub wygaszając dane postaci. Ono stwarza także pełen magii, oniryczny klimat – czy to w przypadku niebywałych wizji Harper, w których podświetlony śnieg wygląda jak czarodziejski gwiezdny pył, czy w bardzo malowniczej, zielono-błękitnej, kojarzącej się z pięknem podwodnego świata oceanu i obrazami impresjonistów scenie, w której Anioł (czuła, przepiękna i eteryczna kreacja Magdaleny Cieleckiej) zabiera ciało ze szpitalnego łóżka. To ciało jest przedstawione jako biały manekin/kukła – jego wygląd przypomina animowaną postać Drugiego Anioła (Lilith) z anime „Neon Genesis Evangelion" (aut. Yoshiyuki Sadamoto, reż. Hideaki Anno, 1994-2013), a także kojarzy się z bezimiennym Everymanem poprzez brak zewnętrznych cech wyróżniających.

Na uwagę od strony wizualnej zasługują tu także idealnie dobrane do portretowanych czasów kostiumy autorstwa Małgorzaty Szczęśniak. Puszczają one czasem oczko do widza, który nie wie, czy mająca na głowie czepiec i poruszająca się o kulach Pielęgniarka (Magdalena Cielecka) sama nie jest pacjentką, a może jest już Aniołem, tylko w swej ziemskiej postaci, przed przeobrażeniem w tę spowitą w błękitną suknię i z utrefionymi w charakterystyczną dla lat 80. trwałą włosami. Fryzura (stylizacja fryzur i peruki: Robert Kupisz) ta kojarzy się bardzo z wyglądem granej przez Agnieszkę Żulewską Nadii z pierwszego sezonu serialu „Rojst" (reż. Jan Holoubek, 2018-2024).

Ale to nie jedyna stylizacyjna perełka – związane w warkoczyki włosy Mr. Ściemniacza/Beliza (fantastycznie sarkastyczna podwójna rola Rafała Maćkowiaka) sprawiają, że patrząc na nie doprawdy trudno nie pomyśleć o raperze Snoop Doggu. Obok dyskotekowego różu i błysku cekinów (w takiej wersji występuje cudnie barwny Prior, w którego wcielił się Tomasz Tyndyk) mamy sztywne garnitury (Roy, Joe, a także Louis - niebywale wiarygodna i efektowna rola Jacka Poniedziałka), ale też dżinsy i swetry w stylu casual, w które ubrana jest Harper.

Jedynym skokiem w inne czasy jest stylizacja kobiety w czerwonym płaszczu i czarnym toczku kojarzącymi się z tymi noszonymi przez Jackie Kennedy (postać ducha Ethel Rosenberg mistrzowsko wykreowana przez Danutę Stenkę).

Dopełnieniem wizualnych wrażeń (do których zaliczyć należy także film Pawła Łozińskiego) jest doskonale rezonująca z przedstawianymi wydarzeniami muzyka autorstwa Pawła Mykietyna oraz songi autorstwa Adama Falkiewicza. Będąc czasem zupełnym tłem, czasem pierwszoplanowym „hałasem" wprowadzają widza w poszczególne sceniczne nastroje.

Ta imponująca pod względem wizualnym i dźwiękowym opowieść mówi o głębokim poczuciu bycia nieszczęśliwym oraz chęci odnalezienia szczęścia i miłości. Osią zdarzeń jest postać Joego – Mormona i pracownika sądu, który próbuje nagiąć się do zasad wpajanych mu od dzieciństwa, starając się w stłumić w sobie fakt swojej homoseksualności. Bardzo mocnym piętnem na jego decyzjach i myślach odciska się relacja z Matką (ciekawa kreacja Doroty Kolak), która mimo mieszkania w odległym mieście nadal odgrywa w jego życiu bardzo ważną rolę. Przy Joem trwa tragicznie nieszczęśliwa żona – Harper , która z powodu przedawkowywania valium doświadcza rozmaitych halucynacji.

Z losami tej pary przeplatają się istnienia pozostałych bohaterów. Czasem w świecie realnym (romans Joego z Louisem), czasem w przestrzeni snu/koszmarów (spotkania Harper i Priora w trakcie ich obojga „przebłysków iluminacji" [tłum. tekstu dramatu Tony'ego Kushnera - Jacek Poniedziałek]).

Tragizm postaci polega w „Aniołach..." na tym, że żyjąc w mekce wolności, za jakie uważa się Stany Zjednoczone, żadne z nich tej wolności tak naprawdę nie ma. Nawet, gdy wydaje się, że ją zdobyli, dopada ich choroba, która kasuje wszystko – jak ma to miejsce w przypadku republikanina Roya Cohna, przekonanego o tym, że jest sprytniejszy od każdego nieszczęścia, bo ma charyzmę, układy i pieniądze. Zdarza się też, że bohatera ta wolność przerasta – dopadają go wątpliwości i pojawia się podyktowana poczuciem obowiązku chęć powrotu do starego życia – jak wówczas, gdy Joego w pewnym momencie nachodzi myśl, aby wrócić do Harper. Bezbrzeżne jest także w tych postaciach pragnienie miłości i jednoczesna nieumiejętność jej przyjęcia - czego najlepszym przykładem jest Louis uciekający od Priora czy później Joego, gdy ci stają się zbyt bliscy, za czym idzie odpowiedzialność, choćby podczas choroby pierwszego z nich.

Każda z osób, o których mówi ten spektakl, jest więc nieszczęśliwa na swój sposób (parafrazując nieco słynne zdanie otwierające „Annę Kareninę" Lwa Tołstoja). Nic więc dziwnego, że w związku z ich stanami psychicznym i fizycznymi (zwłaszcza w przypadku osób chorujących), mają prawo jawić się im anioły. Mimo że utwór „Send Me An Angel" grupy Scorpions nie wybrzmiewa tu dosłownie, to w wyniku toku zdarzeń można odnieść wrażenie, że każdy tutaj mógł zaśpiewać w duchu choć raz, jeśli nawet nie całość, to przynajmniej coś na kształt jego refrenu: „Oto jestem (...)/ Czy ześlesz mi anioła?" (tłum. A. K.), a skutkiem tej „modlitwy" jest anielska obecność w ich życiach.

W tej świetnie zagranej, katartycznej scenicznej historii, będącej oniryczną demitologizacją American dream, odnajdujemy problemy Ameryki lat 80. - między innymi takie jak: nietolerancję wobec osób homoseksualnych, ale także imigrantów (przypadek Beliza), epidemię HIV/AIDS, głębokie problemy emocjonalne czy pragnienie bycia w relacjach przy jednoczesnej nieumiejętności ich budowania. Ponadto, mimo iż sztuka Tony'ego Kushnera to tekst traktujący o tamtych czasach, obcowanie dziś z realizacją „Aniołów w Ameryce" Nowego Teatru w reżyserii Krzysztofa Warlikowskiego pozostawia widza z przemożnym wrażeniem, że w większości są to, niestety, kwestie nadal aktualne. Spektakl jednak niesie nadzieję, że można znaleźć sposób, aby przynajmniej część z nich rozwiązać. Warto więc zobaczyć tę inscenizację choć raz.

Choć raz w tym przypadku to zdecydowanie za mało.

Agata Kostrzewska
Dziennik Teatralny Zielona Góra
8 lipca 2024
Teatry
TR Warszawa

Książka tygodnia

Zdaniem lęku
Instytut Mikołowski im. Rafała Wojaczka
Piotr Zaczkowski

Trailer tygodnia