Amerykańskie odkrycia i odkrywanie Ameryki
"Kapelusz pełen deszczu" - reż. Andrzej Wajda - Teatr Wybrzeże w GdańskuByć może, że skrajnie realistyczny nurt jest czymś świeżym i - w prawdziwym rozumieniu słowa - postępowym we współczesnej sztuce amerykańskiej. Podobno publiczność teatrów Broadway'u pasjonuje się dramatami, w których wszystko jest "jak w życiu". A więc: jeśli kran - to leje się z niego woda, jeśli odkurzacz - to warczy aż uszy puchną, jeśli zupa na stole - to się z niej dymi.
Dla nas ten sposób pojmowania sztuki - t. zw. odbicie rzeczywistości - bynajmniej nie jest nowy i nie mamy skłonności wynosić go nad inne. Wiemy również, że Amerykanie nie wymyślili go, tylko adaptowali dla swoich potrzeb ze wzorów Stanisławskiego. Mają oni oczywiście pełne prawo robić takie odkrycia, jakie im są przydatne, ale to nie powód, aby z entuzjazmem odkrywać ich nieoryginalne odkrycia.
Takim właśnie odkrywaniem Ameryki było wystawienie w teatrze "Wybrzeże" (na scenie gdyńskiej) sztuki Michael'a Gazzo "Kapelusz pełen deszczu". Tytuł, efekciarski i bez pokrycia, dość dobrze charakteryzuje całą sztuką. Wszystko tu jest obliczone na efekt, na szokowanie, pour epater le bourgois. A pokrycie? Czysto słowne, w zamierzeniu może troszkę metaforyczne.
Krótko mówiąc autor proponuje tezę, że narkomania to brzydka rzecz. Udokumentowaniu tej odkrywczej myśli służą drgawki, skurcze, przewracanie się bohatera-narkomana, brutalność i bezwzględność handlarzy narkotykami, wstrząsająca historia wojenna, trójkąt małżeński, poronienie niemal na oczach widzów i wiele jeszcze innych takich rzeczy. Ponieważ to, co pokazano, jest absolutnie dosłowne, trudno w ostatecznym rachunku oprzeć się wrażeniu płaskości. W każdym razie widz nie musi tu nic myśleć, bo wszystko podano mu na talerzu i to w zawiesistym sosie.
Nie chodzi o to, abyśmy unikali surowego konfrontowania z życiem. Ale sztuka współczesna, wydaje się, powinna mieć coś więcej do zaproponowania odbiorcy, niż to, że narkomania jest brzydka.
Bogato w programie cytowani krytycy amerykańscy podnoszą walory "Kapelusza" podkreślając jednocześnie, że jest to sztuka typowa dla modnego obecnie w Ameryce "neo-weryzmu". Ciekawe, że ten "neo-weryzm" interesuje się przede wszystkim ludźmi w jakiś sposób wykolejonymi.
Może dobrze się stało, że pokazano nam coś z kuchni Broadway'u, chociaż to kuchnia ani szczególnie smaczna ani nawet pożywna. Warto jednak ją poznać po prostu po to, aby wiedzieć, co w niej gotują. Natomiast dziwne, że właśnie tę sztukę prezentował teatr "Wybrzeża" na festiwalu teatrów Polski północnej w Toruniu. Co prawda, w Gdyni zyskała ona sukces kasowy, ale wiadomo, jak zawodnym miernikiem wartości sztuki jest kasa.
Na dobro gdyńskiego przedstawienia trzeba zapisać dobrą na ogół grę aktorską, zwłaszcza Mirosławy Dubrawskiej (Celia), Edmunda Fettinga (Polo) i Leona Załugi (Apples). Gorzej natomiast powiodło się Zbigniewowi Cybulskiemu, który jako Johnny (narkoman) wił się na scenie do przesytu. Tak zapewne powinien grać aktor renomowanego broadway'owskiego teatru, ale przecież nie koniecznie to, co dobre jest tam, musi być dobre tu.
W sumie: chyba lepiej nie odkrywać Ameryki w tym, co tak znowu nie jest warte odkrywania, a przede wszystkim tych odkryć nie celebrować.
___