Anatomia Lenza

"Lenz" - reż. Barbara Wysocka - Teatr Narodowy w Warszawie

Napisane w 1835 roku opowiadanie Georga Buchnera jest zapisem rozpadu osobowości Jakoba Lenza, młodego teologa i dramatopisarza, rywala Goethego z romantycznego okresu burzy i naporu. W ujęciu Barbary Wysockiej ten raport z narodzin szaleństwa wydaje się brakującym ogniwem między "Czarodziejską górą" a "Idiotą". Lenz (Szymon Czacki) namówiony przez przyjaciela Kaufmanna (Modest Ruciński) przybywa na położoną wysoko w górach plebanię pastora Oberlina (Oskar Hamerski). Lenz brnie przez śnieg ku odciętej od świata miejscowości, ale im wyżej wchodzi, tym bardziej zagłębia się w sobie

Wysocka obsypała scenę drobinami plastikowego śniegu, ustawiła na niej ogromny pień uschłego drzewa i domki-lam-piony. Projekcje wideo oblepiają ściany i teatralny sufit. Jesteśmy jednocześnie na dachu świata i gdzieś w samym środku bohatera. Aktorzy tarzają się w bieli, łażą między modelami domków jak nieświadome swej siły i potęgi olbrzymy. Wysocka przestrzegła ich przed patosem i metafizyką, więc szukają prostoty wyrazu. Szaleństwo Lenza zyskuje w ten sposób groteskowy wymiar, rodzi się ze spiętrzenia słów, powtarzalności działań. Rozgorączkowany bohater kilkakrotnie wskakuje w ubraniu do kadzi z deszczówką. Cierpliwi Oberlin i Kaufmann suszą go, wycierają, przebierają, tłumaczą, że tak nie można. Ale on nie słucha: śpi mokry na drzewie, wyciąga swoje pisma spod sztucznego śniegu, wygłasza bluźniercze kazania.

Szymon Czacki brawurowo szuka świętości i sensu, ale także rozśmiesza i przeraża. Jest jak niemy i śmiertelnie poważny Buster Keaton, który nagle zaczął wygłaszać naukowe traktaty i już nie może przestać. Coś spala ciało i mózg bohatera. Lenz jest jak wydrążony pień, który można wypełnić czymkolwiek: dobrem, złem, wiarą, miłością, ateizmem, obłędem. Zamiast gadać o literaturze, żąda cudu zmartwychwstania dla niewinnego dziecka, spokojnie obserwuje postępowanie własnej choroby. Każdą cząstką swojej jaźni woła: Kim jestem i po co jestem? Skoro nie ma Boga, może jest chociaż śmierć? Inscenizacja opowiadania Buchnera to logiczna kontynuacja poprzednich prac reżyserki - "Szosy wołokołamskiej", "Kaspara", "Łagodnej". Wysocka jest mistrzynią małych, gęstych form teatralnych. Jej specjalnością było dotąd rozsupływanie kłębków narracyjnych, wyciąganie z nich nici znaczeń.

W "Kasparze" zaglądała bohaterowi do wnętrza głowy, rozbijała zdania Handkego i sklejała je na powrót - pełne nowych, klarownych znaczeń, zaszufladkowanych emocji, precyzyjnych obrazów. W "Lenzu" jest inaczej - grzebie nie w głowie, ale w trzewiach postaci, bada ciało, które mówi. Sprawdza, co musi stać się z człowiekiem, do jakiego krańca udręczenia musi dotrzeć, żeby nazwać rzeczy ostateczne. W finale spektaklu widzimy dwie projekcje twarzy Czackiego: jedna ma zamknięte oczy, druga otwarte. To nie dwa warianty losu bohatera, ale jego przeklęta równoczesność. Wysocka odkryła, jak zaciemniać przez rozjaśnianie. Na szczycie świętej góry patrzy wraz z Lenzem prosto w słońce - póki nie oślepnie.

Łukasz Drewniak
Przekrój
21 marca 2011

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...