Antrakt

"Deszczowa piosenka" - reż. Wojciech Kępczyński - Teatr Roma w Warszawie

Przeczytasz tę książkę - mówili z przejęciem - i się przerazisz. Dostrzeżesz lawinę, która czai się u wrót doliny, gotowa zasypać i zniszczyć wszystko, co artystyczne. Tak, jak to zrobiła za oceanem. Frederick Martel, socjolog, komentator i dyplomata, cztery lata służby w roli attache kulturalnego Francji w USA poświęcił na studiowanie najnowszych dziejów tamtejszej sceny Rezultaty opisał w rozprawie zatytułowanej apokaliptycznie "O zmierzchu teatru w Ameryce"*.

Można ją streścić następująco: druga połowa XX wieku była w Stanach, kraju nigdy specjalnie nie kultywującym sztuki scenicznej, bardzo dla tej sztuki korzystna: powstawały istotne dramaty, kwitł awangardowy teatr polityczny, nawet broadwayowski musical umiał łączyć widowiskową atrakcyjność z ambicjami w ramach na wskroś amerykańskiego stylu "crossover". Zagłada nadeszła ze strony potężnych koncernów rozrywkowych, które z teatru uczyniły przemysł oparły na wielkich kampaniach marketingowych, na strategiach sprzedaży tak ekspansywnych, że przykrywających sam produkt, a nade wszystko na drastycznym podwyższeniu finansowego pułapu scenicznych inwestycji. By wyprodukować teatralny hit, trzeba było teraz wpompować weń miliony dolarów i potem miliony zeń wypompowywać jako zysk. Co wykosiło pomniejszych producentów niedysponujących wejściowym wkładem nawet wtedy, gdy się skrzykiwali po kilku - i co wydrenowało publiczność, poddaną potężnym reklamowym ssawkom. W efekcie nie zobaczy się dziś na nowojorskim afiszu nazwiska Arthura Millera (chyba, że Dustin Hoffman za monstrualną gażę zagra "Śmierć komiwojażera"), ambitny kiedyś off-Broadway robi bokami, a opór kiełkuje z dala od mainstreamu: na obrzeżach, w teatrach uniwersyteckich, w mniejszościowych subkulturach.

U nas będzie tak samo - prorokowali przejęci. - Zobacz, jak się promuje komercję! Jak polscy rządzący, mając w nosie sztukę wysoką, windują na piedestał głupią rozrywkę, a ambitnym obcinają dotacje. Lawina zaraz ruszy, tylko patrzeć.

A ja tymczasem, miast słuchać ostrzeżeń, wczytywałem się u Martela z pewną* co tu ukrywać, fascynacją w opis niecnych działań drani od komercji. Biorących pod merkantylną lupę miejsca tak, zdałoby się marginalne w życiu sceny, jak... bufet.

Strategia producentów w tej sprawie przeszła ewolucję: mniej uwagi poświęcają temu, co dzieje się na scenie, a więcej, jak zagospodarować czas w antrakcie i uporać się z tysiącem zasadniczych kłopotów, zróżnicować asortyment czekoladowych batoników, który nigdy nie jest dość atrakcyjny, zadbać o odpowiednią liczbę lampek szampana, których zawsze brakuje (plastikowy kieliszek wina musującego kosztuje 15 dolarów), zorganizować sprzedaż luksusowych programów i oczywiście płyt, albumów i pamiątek. Gra idzie o to, by podczas przerwy pogodzić nakaz maksymalnej rentowności (w kategorii sprzedaży) z nie za długim czasem jej trwania, by widzowie nie wyszli przed końcem widowiska. To wymaga prawdziwej wiedzy. Doświadczeni menedżerowie wiedzą, że na komedii widzowie spożywają więcej napojów, niż na dramacie, że kupują więcej słodyczy, jeśli antrakt wypada po przeboju, który wszyscy nucą, niż po pozbawionej napięcia scenie mówionej. Wystarczy zapewnić sprzedaż napojów, a co za tym idzief dostęp do toalet. Liczba sanitariatów to kwestia o zasadniczym znaczeniu: jakość teatru mierzy się przede wszystkim ich liczbą (i takie rankingi prowadzą niektóre gazety). Amerykański teatr na Broadwayu sprawia często wrażenie, że spektakl stał się antraktem.

Dlaczego, ach, dlaczego akurat ten kawałek rozprawy Francuza tak mi tkwił w pamięci w warszawskiej Romie, gdzie zupełnie nie miałem szans dopchać się do bufetu, by sprawdzać asortyment słodyczy ponieważ pół przerwy spędziłem w kolejce do męskiej toalety, nawet nie próbując się domyślać, co się dzieje w przedsionku toalety damskiej?

W teatralnej Polsce nie ma żadnej komercji!! Ani rzeczywistej, ani potencjalnej, rzekomo wiszącej jak lawina nad prawdziwą sztuką. Nie ma na to ani odpowiednio dużych sal, ani przemysłu, który chciałby zawojować to poletko, ani ludzi, którzy o przemyśle widowiskowym myślą tak profesjonalnie, jak ci od batoników. Ani, co decydujące, dostatecznych pieniędzy do wyszarpania z kieszeni widzów. Nie ma żadnego groźnego, więc i bezpardonowego biznesu na amerykańską modłę; jest swojska, chałupnicza produkcja, próbująca zaspokoić popyt na teatr lekki, na humor, na miło spędzony wieczór. Popyt równie odwieczny, jak sztuka, równie uprawniony, jak żądanie od sceny najwyższych i naj ambitniejszych wzruszeń. Pytanie o rozsądne proporcje w subwencjonowaniu obu tych potrzeb jest, rzecz jasna, w pełni zasadne; wiele głupstw się w tej materii czyni. Ale, dalibóg, żadna quasikomercyjna produkcja czy to farsowa, czy musicalowa (na tych może pięciu w Polsce scenach, które się na ten gatunek porywają!) nie ma szans ani unicestwić, ani choćby przykryć sobą teatru artystycznego, jakkolwiek to pojęcie definiować.

Już prędzej ambitni przyduszą się sami - lawiną swojej pogardy dla niewłaściwie "mieszczańskich" gustów widowni, dla jej potrzeby uśmiechu, naturalnej chęci rozrywki niekoniecznie przecież bezmyślnej, dla jej niedorastania do głębi nowoczesnych performance'ów.

Chałupniczo czy nie chałupniczo, teatry uprawiające sztukę musicalu uczyniły w ostatnich dekadach parę milowych kroków, zbliżając się do światowych standardów. Przykładem może być wystawiona właśnie na deskach warszawskiej Romy "Deszczowa piosenka", teatralna przeróbka pamiętnego filmu z Geneem Kellym i Debbie Reynolds. Znakomicie, jak w starym filmie brzmi tu orkiestra kierowana przez Krzysztofa Herdzina, wszyscy fachowo śpiewają, tańczą, stepują (fantastyczna etiuda Tomasza Pałasza). Bezbłędnie przesuwają się, kręcą i żyją dekoracje; Wojciechowi Kępczyńskiemu świetnie zrobiło spotkanie z Borisem Kudlićką, który nieco, śmiem podejrzewać, znużony solenną powagą oper Trelińskiego, miał tu szansę rewiowo poszaleć. Spektakularnie leje deszcz, popryskując na pierwsze rzędy, co te przyjmują z należnym piskiem szczęścia.

Wszystko jest jak trzeba, z jednym wyjątkiem: aktorstwa. Gdy milknie muzyka i wykonawcy ze śpiewu przechodzą w mowę sceniczną, robi się jak w starej operetce: sztucznie i nieszczerze, kompletnie fałszywie tudzież z lekka żenująco. Może nawet nie z lekka.

I to jest niestety klęska, przy całej sympatii dla całego przedsięwzięcia. Bo przecież film Kellyego i Stanleya Donena został jednym z rozrywkowych hitów wszech czasów nie tylko dzięki znakomitym numerom taneczno-muzycznym. W dużo większym stopniu przez to, że i owe numery, i błaha komediowa fabułka, i rysunek postaci splotły się idealnie w całość jednolicie sympatyczną i upajająco pogodną. Gdzie aktorzy wypełnili postacie swoim wdziękiem, gdzie patrzyło się z rozczuleniem na przekomarzania zakochanych, przy pełnej świadomości, że to czysta konwencja, gdzie nawet postać komiczna była w swej żałosności jakoś urocza, a gdy robiła się wredna, to los ją szybko karał. Gdzie uruchomiono w stopniu olśniewającym cały rezerwuar odwiecznych chwytów rozrywkowych, rozległą wiedzę o kupowaniu sympatii widzów, równie fachowo precyzyjną, jak pewność teatralnych marketingowców, że po muzycznym finale w bufecie schodzi więcej picia niż po gadaninie.

Ale skąd dziś brać tę wiedzę obłożoną od tak dawna w naszym teatrze najgłębszą pogardą i, by tak rzec, upokarzająco pogodzoną z własną gorszością? Scenie polskiej naprawdę nie grozi żadna lawina komercji; jej realnym nieszczęściem jest ten uskok tektoniczny, latami pogłębiany do wymiarów Rowu Mariańskiego, który dzieli ambicję od rozrywki, teatr lekki od teatru ciężkiego. To w tej dziurze znika dziś rudymentarna pamięć o naszym fantastycznym aktorstwie komediowym, sprawdzającym się i w Duerrenmatcie, i w Mrożku, i w Kabarecie Starszych Panów. O naszym polskim, nie amerykańskim stylu crossovery łączącym elitarną myśl z popkulturowym śmiechem. Dziś po jednej stronie rowu siedzą ambitni i biadają, że ich zaraz porwie lawina komercji, a ci po drugiej stronie sami się zwalniają z obowiązku nieulegania marnym gustom. I oto w naprawdę imponującym od strony techniczno-sprawnościowo-profesjonalnej widowisku zjeżdżamy w kabaretową taniochę, gdzie producenta filmowego trzeba przedstawiać z cygarem Groucho Marxa w gębie, amantka charakterystyczna każdym słowem i zachowaniem woła do widzów: patrzcie, jaka jestem głupia i śmieszna, no śmiejcie się ze mnie, a nad parą amantów nikt nie pracuje, by ich drewniane miny i gesty choć w elementarnym stopniu uczłowieczyć,

Frederic Martel obserwując inwazję przemysłu rozrywkowego na teatr, konstatował z przerażeniem, że spektakl stał się antraktem. Na polskim gruncie nie ma się czego bać. Jest dość wolnego miejsca do zapełnienia przez teatr, który chciałby być lekkim, pogodnym i sympatycznym antraktem w trudach życia. A niechby i lekkim, pogodnym i sympatycznym antraktem między superpoważnymi wypowiedziami kreowanymi przez teatr artystyczny i ambitny. Taki antrakt z całą pewnością nie zastąpi głównego przedstawienia; daleko mu do tego. Zostanie na swoim miejscu. Tylko niech batoniki nie będą zatęchłe i przeterminowane, napojów starczy dla wszystkich, przed toaletami znikną kolejki, a aktorzy nie grają tak, jakby mieli całą widownię za durniów Czy to naprawdę wygórowane oczekiwania?

* Wydał ją Instytut Teatralny im. Zbigniewa Raszewskiego w Warszawie.

Jacek Sieradzki
Odra
14 grudnia 2012

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...