Antypody

"Polowanie na łosia" oraz "Berek czyli upiór w moherze"

Młodzi koledzy z redakcji "Teatru" wysłali mnie do Kwadratu. To bardzo miły dowód wiary w moje, ograniczone już z racji wieku, możliwości percepcji, zwłaszcza intelektualnej. Poza tym w Kwadracie po raz ostatni byłem równo ćwierć wieku temu, gdy Stanisław Tym osobiście reżyserował legendarne "Rozmowy przy wycinaniu lasu", więc sama perspektywa przypomnienia sobie, jak wygląda najbardziej oblegany teatr w Warszawie zapowiadała się ekscytująco.

 Co prawda redakcyjna młodzież, jakby przestraszona radykalizmem pomysłu (że recenzujemy przedstawienie z Kwadratu) dołożyła mi do pary premierę w Teatrze Narodowym, niby że tu komedia i tam komedia, więc razem będą dwie komedie i może coś z tego wyniknie. Ale co może wyniknąć z zestawienia małego i dużego, chudego i grubego, albo głupiego i jeszcze głupszego? Chyba tylko oczywista przewaga drugiego nad pierwszym. A może nie. 

Poszedłem tedy w majowy dzień na popołudniówkę do Kwadratu. Przed wejściem mrowie starannie ubranych dorosłych ludzi, więc nie czułem się wyalienowany. Obserwując publiczność, która przyszła wyraźnie dla przyjemności i rozrywki, a nie, na przykład, po to, żeby wraz z artystami ruszyć z posad bryłę świata, myślałem o refleksjach menela z piosenki Młynarskiego: "Wiesz pan, dlaczego teatr ogólnie jest piękny? Bo teatr to jest płacz, kolego; bo teatr to jest śmiech, kolego O, to są te trzy elementy". 

Udane przedstawienie w takim teatrze jak Kwadrat zasadniczo powinno sprawić, żeby widownia pokładała się ze śmiechu. Pod tym względem "Berek, czyli upiór w moherze" [na zdjęciu] okazał się przedsięwzięciem o ambitniejszym zakroju, gejzery humoru równoważone były łezką sentymentalizmu, a prosta, komiczna intryga chwilami przybierała postać społecznej i obyczajowej satyry. Gdybyż jeszcze autor, Marcin Szczygielski, miał dar konstruowania działań scenicznych Niestety, wykroił sztuczkę z własnej powieści, licząc na to, że seria dialogów, niekiedy nawet błyskotliwych i dowcipnych, wystarczy za całą dramaturgię. Nie wystarcza i nawet doświadczenie reżyserskie takiego starego wyjadacza jak Andrzej Rozhin niewiele w tej mierze zmienia. Przedstawienie stoi na jednym, zgranym do cna schemacie skłóconych sąsiadów, tyle że tym razem w klasycznym układzie Pawła i Gawła mamy młodego, samotnego geja (Paweł Małaszyński), mieszkającego przez ścianę ze starszą, równie samotną kobietą z rodzaju "moherowych beretów" (Ewa Kasprzyk). Po paru minutach można z wielką dokładnością przewidzieć, jak potoczy się akcja i czym się zakończy ("kto się czubi, ten się lubi"), ale wada "Berka" polega nie na tym, że schemat wypełnia się z żelazną konsekwencją, lecz na tym, że sztuka nie odznacza się biegłością czy wirtuozerią, jaka cieszy nas u mistrzów gatunku. Co tu dużo gadać, Szczygielski jako autor teatralny jest jeszcze kompletnym żółtodziobem. 

Tę cienką literaturę ratują aktorzy. Oczywiście, oni też zostali przez autora skazani na schemat. Obie postaci, dewotka i gej, składają się w stu procentach ze stereotypów, jednak zarówno Kasprzyk, jak i Małaszyński budują role, w których cech stereotypowych nie próbują uwiarygodnić psychologicznie czy obyczajowo - raczej starają się uczynić z nich formę, z lekka przerysowaną, lecz nie karykaturalną. (W utworze występują jeszcze córka dewotki i lekarz-kochanek geja, ale powiedzieć o tych postaciach, że dają się zauważyć na scenie byłoby przesadnym komplementem dla aktorów). 

Opuszczałem Kwadrat w pewnym sensie rozbawiony, wzruszony i last but not east ubogacony morałem, jaki płynie z przedstawienia: że słuchaczki Radia Maryja nie takie straszne, jak je malują, i że pedały też ludzie - trzeba tylko pokonywać uprzedzenia, szanować odmienność oraz kochać bliźniego swego i tak dalej. Czyż trzeba więcej oczekiwać od teatru? 

Kto od teatru więcej oczekuje, ten kończy jak autorzy przedstawienia "Polowanie na łosia" w Teatrze Narodowym - sromotną klęską. 

Ulicę Czackiego, gdzie Kwadrat, od ulicy Wierzbowej, gdzie scena studyjna Teatru Narodowego, dzieli parę kroków - jeśli mierzyć odległość w przestrzeni; w sensie artystycznym to antypody tego samego gatunku scenicznego, przynajmniej gdy błahą i bez większej inwencji napisaną komedyjkę Szczygielskiego porównać z pretensjonalną i wymęczoną brednią, jaką uraczył nas czołowy dramatopisarz młodego pokolenia, Michał Walczak. Nie wiem, jakie racje stały za wystawieniem "Polowania na łosia" - pewnie promocja nowych polskich sztuk. Dlaczego akurat tej? Sam Walczak napisał już tyle, że właśnie mu wydano dwa tomy dzieł zebranych, więc może znalazłby się w nich tekst składniej i mądrzej napisany - w końcu wyszły i takie spod Walczakowego pióra. Tak czy inaczej, to, co oglądałem przy Wierzbowej, jest wyjątkowo niestrawną kombinacją niewydarzonego tekstu ze sceniczną partaniną. Odpowiada za nią - co oznajmiam z żalem - Igor Gorzkowski, jeden z najciekawszych twórców offowych (Studio Teatralne Koło), który rozłożył się koncertowo, ucinając sobie przygodę z teatrem nie dość, że instytucjonalnym, to jeszcze narodowym. Sam tego chciałeś, Igorze Dyndało! 

Nie podejmuję się opowiedzieć, o czym jest "Polowanie na łosia". To wie chyba tylko Łukasz Drewniak, który napisał do programu esej o zakroju intelektualnym, budzącym nabożny podziw - tyle że odwrotnie proporcjonalnym do rangi sztuki. Para trzydziestolatków. Jako tako urządzeni. On weterynarz (Bartłomiej Bobrowski), ona psycholożka (Kinga Ilgner). Zamierzają się pobrać. Na spotkanie zaręczynowe zapraszają rodziców dziewczyny. Ojciec - eksubek (Henryk Talar), matka była śpiewaczka (Halina Skoczyńska). Wcześniej zjawia się niejaki Past (Krzysztof Wakuliński), terapeuta. Dziewczyna była kiedyś jego pacjentką i kochanką. Dochodzi do scysji, para zabija terapeutę i chowa trupa do szafy, co zdaje się stanowi metaforę. Zaczynają się jaja jak berety, trup ciągle odżywa, mieszają się plany czasowe, fantazje przenikają się z rzeczywistością, a wszystko razem w aurze wygłupiasto-podgłupiastej czarnej komedii, która zresztą wyraźnie bawi widzów. Kolega Drewniak, który swoją interpretację "Polowania na łosia" utkał z intertekstualnych odniesień do Shakespeare\'a, Elfriede Jelinek, Leszka Kołakowskiego oraz kinematografii amerykańskiej, twierdzi, że sztuka Walczaka jest, między innymi, parodią filmu "Poznaj mojego tatę". Nie widziałem, nie wiem, i w ogóle zawodzi mnie poczucie humoru w tej sprawie. Nawet mi się nie chce wymyślać morderczej puenty. Ta, którą planowałem - że w przedstawieniu Walczaka/Gorzkowskiego dokonała się kwadratyzacja studyjnej sceny narodowej - byłaby obelgą dla Teatru Kwadrat.

Janusz Majcherek
Teatr
22 października 2009
Prasa
TEATR

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia