Aria z mufinem

"Orlando" - reż. Weronika Szczawińska - Teatr PWST

Przedstawienia dyplomowe rzadko konkurują poziomem z tymi, które oferuje profesjonalny teatr. Przyczyn jest parę. Skromny wiek aktorów oznacza nie tylko brak życiowego doświadczenia i scenicznego obycia, lecz również wymusza obsadzanie ich zupełnie nie "po warunkach". Po drugie, zazwyczaj wybierane rozwiązania inscenizacyjne są zbyt konserwatywne, aby korzystnie wypaść z teatralnymi eksperymentami. Po trzecie zaś, szkoły teatralne nie mogą pozwolić sobie na scenograficzny i realizacyjny przepych, jaki oferują, jeśli uznają za wskazane, teatry repertuarowe. Pomimo to niekiedy spektakl wystawiany przez PWST może okazać się wybitny.

Tak było w przypadku "Orlanda" Virginii Woolf wystawionego w Sali Czarnej przy Braniborskiej we Wrocławiu. Krzysztofowi Boczkowskiemu udało się pozyskać do pracy ze studentami Weronikę Szczawińską. To właśnie tej młodej utalentowanej reżyserce zawdzięczamy między innymi "Niewidzialnego chłopca", jedną z najbardziej udanych premier Wrocławskiego Teatru Współczesnego w ostatnich kilku sezonach. Tak jak wtedy, także i w tym przypadku na uwagę zasłużyły kostiumy i ruch sceniczny, nade wszystko jednak - świetne poprowadzenie aktorów.

"Orlando", określany niekiedy mianem powieści formacyjnej, budzi skojarzenia z innymi utworami o nagłych i nieoczekiwanych przemianach. O ile jednak Franz Kafka czy Robert Louis Stevenson, wpisali w transformacje swoich bohaterów metaforyczny przekaz i nadali im mocno pesymistyczny charakter, o tyle Virginia Woolf w 1928 roku zajęła się tożsamością płciową, co z dzisiejszej perspektywy łączylibyśmy z tematyką rodzaju (ang. gender), a więc płci społeczno-kulturowej. Przemiana Orlanda z mężczyzny w kobietę w wieku lat 30 dokonała się jednak mimowolnie, a więc nie była zwieńczeniem procesu kształtowania się nowej tożsamości. Skoro sama autorka się tego domagała ("Niech zadecydują (...) psychologowie"), to trudno się zgodzić z twierdzeniem powtarzanym ze sceny parokrotnie: "Choć zmiana płci Orlanda miała wpłynąć na jego przyszłość, to zupełnie nie wpłynęła na jego tożsamość". Jeśli był wciąż mężczyzną w ciele kobiety, a świadczą o tym rozważania na statku , i musiał usilnie przystosowywać się do nowej roli, to była to tożsamościowo bardzo trudna sytuacja ("jako kobieta dalej kochał kobiety", "wtedy był myśliwym, teraz jest zwierzyną"). Sama fizyczna przemiana, jeśli dokonałaby się wbrew woli, mogła być zdarzeniem traumatycznym. Jednak Woolf nie napisała dobrej powieści psychologicznej, a jedynie utwór fantastyczny, na marginesie którego pokusiła się o refleksje na temat nierówności płci, które czujnie wyłowiła w swojej adaptacji Szczawińska.

"Orlando" na scenie PWST, choć rozpoczął się dosyć poważnie, z czasem nabrał zdecydowanie komediowego charakteru. W części tekstu podawanej ze sceny po przemianie znajdujemy wiele zabawnych scen, jak choćby tę, w której ekipa pokazała wysiłki kobiet chcących sprostać oczekiwaniom, by były "posłuszne, czyste, ufryzowane i najszykowniej ubrane". Niektóre chwile skrzyły się z literackimi perłami w rodzaju: "Cierpliwość Orlandy się wyczerpała. Wyznała swoją płeć" czy "Nie była dana jej pociecha ignorancji", a także parafrazami cytatów z kultury popularnej, między innymi gry Merylin Monroe czy piosenki zespołu Queen, której onegdaj towarzyszył słynny transwestycki teledysk.

Scenografia była w spektaklu praktycznie nieobecna. Jeżeli jednak ktoś zastanawiał się, co na półce pod ścianą robiła - niczym Czechowowska strzelba - mała babeczka na talerzyku, znalazł odpowiedź w scenie obrazującej przemiany, które podobno przyniósł XIX wiek. Nadciągnęły one otóż wraz z wprowadzeniem do wykwintnych jadłospisów mufinów i krampetów, a przejawiały się między innymi pod postacią "wybujałego bluszczu i wybujałej rozrodczości", przy czym ta ostatnia, dzięki upowszechnieniu się bliźniąt, pozwalała kobietom rodzić w tempie szybszym niż jedno dziecko na rok. Wybujałość dokonała też widać ekspansji na obszar popularyzacji wiedzy, skoro "drobiazgi na szpaltę rozrastały się w encyklopedie".

Inteligentny i zabawny tekst Woolf nie zrobiłby jednak tego przedstawienia. Historia Orlanda została chronologicznie opowiedziana ze sceny, jednak nie miała na tyle porywającego charakteru, że obroniłaby się sama. Spektakl zawdzięczał swoją atrakcyjność przede wszystkim grze aktorów, którym - zwłaszcza w pierwszej części - postawiono trudne zadania zespołowe, wymagające doskonałej synchronizacji zarówno wypowiadanych kwestii, jak i ruchu na scenie. Zbiorowe sceny z udziałem, wizualnym i akustycznym, wszystkich jedenaściorga aktorów, musiały być naprawdę trudne i pracochłonne. Także te z podziałem na duety i tercety, z podziałem na głosy, nieduże wspólne recytacje i chórki, wydawały się karkołomne. Jednak znalezienie większych wpadek zapewne wymagałyby ucha i oka wprawniejszego niż Eli (której ta pierwsza, zespołowa część, mniej się podobała, niż następna) czy moje (sądzę, że cały spektakl miał równy wysoki poziom).

W drugiej, znacznie dłuższej części, choć wszyscy aktorzy byli niemal przez cały czas widoczni, po kolei, jeden po drugim i jedna po drugiej, mieli okazję pokazać swój teatralny warsztat. Na pozbawionej scenografii i niemal wyzutej z rekwizytów (ot, wachlarz, piórko, kobiece szpilki) scenie dostali od reżyserki, jak się mogę domyślać, sporo oddechu, sporo przestrzeni na własną kreację. Wszyscy poradzili sobie bardzo dobrze lub dobrze. Wyróżnić zaś można między innymi odtwórców głównych ról z granej na dużej scenie "Mewy". Filip Kowalczyk potrafił, prowadząc bardzo szybką narrację, jednocześnie podnosić kolejne narzeczone, podpalać wyimaginowane papierosy, brać udział w bójce i tak dalej, zaś Pola Błasik dała ekspresyjny występ po angielsku, niemiecku i francusku. Artur Caturian potrafił poradzić sobie w sytuacji, gdy - jak się zdawało - jako ambasador w konstatynopolskim mieszkaniu pokręcił tekst ("żadna dziewczyna..."). Wybrnięcie z pomyłki tak, że scena stała się lepsza, jest nie lada sztuką.

Zazwyczaj indywidualnym popisom scenicznym towarzyszyła jakaś asysta koleżanki lub kolegi, jednak co najmniej w jednym przypadku w tworzenie akompaniamentu perkusyjno-wokalnego brał udział cały zespół. Taneczny popis Aleksandry Prochownik w dużej mierze zawdzięczał swoją niezwykłość temu niezwykłemu tłu.

Jeśli ktoś chciałby się nauczyć, jak budować sceniczne napięcie wokół niczego (jakim, z całym szacunkiem, jest mufin), mógłby podejrzeć Małgorzatę Paukę. Skromniutką treściowo kwestię potrafiła przeobrazić w prawdziwy popis umiejętności aktorskich, także operowych.

W spektaklu dały się także zauważyć różnice preferencji, jeśli chodzi o środki używane przez młodych adeptów. Jak słusznie zauważyła Ela, Maciej Piasny wykazał wyraźnie pantomimiczne zacięcie w scenie z "siad-muchą" i ropuchą. Z kolei Rafał Witczak został dobrze obsadzony i poradził sobie z dwoistą płciowo rolą Orlanda po przeobrażeniu.

Spektakl dyplomowy IV roku Wydziału Aktorskiego wrocławskiej filii PWST, bez scenografii, rekwizytów, projekcji, w prostych, lecz oryginalnych kostiumach, bez charakteryzacji, z dobrym tekstem, ciekawym pomysłem reżyserskim i wysokim poziomem umiejętności z pewnością zasługuje na odnotowanie. Zarówno zespołowe, jak i indywidualne występy aktorów i aktorek utrzymywały w napięciu, chwilami bawiły i zachwycały. Dwie godziny spektaklu stanowiły smakowite teatralne danie.

Jarosław Klebaniuk
Teatr dla Was online
7 kwietnia 2016

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia