Artauda elektroda

"Artaud. Sobowtór i jego teatr" - reż. Paweł Passini - Teatr Studio w Warszawie

Nie sposób nie docenić umiejętności aktorów występujących w spektaklu. Nie sposób nie zachwycić się godnym pochwały sięgnięciem do korzeni dwudziestowiecznego teatru. Kiedy jednak na scenę wysuwa się z góry wielka latarnia w kształcie głowy wikinga, pojawiają się w głowie dwa pytania: po co to wszystko? I: o co w tym właściwie chodzi?

Widzowie niespiesznie zajmują miejsca. Sala nie pęka w szwach (nie ma co się czarować), choć to dopiero drugi dzień po premierze. Reżyser we własnej osobie pobrzękuje na gitarze elektrycznej i czeka na ostatni dzwonek. Światła gasną, kurtyna jest jeszcze zaciągnięta. Wychodzi przed nią aktorka w chłopięcym mundurku szkolnym jak z międzywojnia. Reżyser zwróci się do postaci, mówiąc o tym jak przygniatająca jest materia, jak bardzo napada na nas przyroda i o tym, że poddanie się temu uciskowi zewnętrzności, to jedyny sposób, aby się z niego wyzwolić i przemienić.

Materia faktycznie na nas napada. Krzyk, wrzask, chaos i konwulsje. Spektakl ma atakować widza – jak chciał Artaud. Proszę bardzo, atakuje. Nie wynika to z nieudolności czy niezapanowania nad materią przez realizatorów, ale jest ich przemyślanym wyborem. Podejrzewam, że tak wyczerpująca ekspresywność gry i wykorzystywanie ekstremalnych emocji wymagało od aktorów długich przygotowań i wysiłków, co szanuję. Zastanawiam się jednak, czy główną korzyścią z całego tego przedsięwzięcia, nie jest udowodnienie, że Artaud w swoich pomysłach błądzi. Zaproponowane przez niego środki nie doprowadzają do projektowanych efektów.

Teatr okrucieństwa miał bowiem doprowadzić do rytualnego oczyszczenia widza, do zakwestionowania i refleksji nad cywilizacją, w której żyje. Czy wrzask oczyszcza? Zdaje mi się, że raczej ciąży na żołądku. Potwornie irytująca scena, kiedy Antonin Artaud znęca się nad aktorką, która ciągle na nowo musi recytować początek monologu na Mount Blanc z drugiego aktu Kordiana, sprawia, że chciałoby się rzucić czymś w torturującego (przekleństwem lub przedmiotem). Być może to faktycznie byłoby oczyszczające, jakkolwiek realizatorzy spektaklu takiej możliwości na przewidzieli.

Społeczeństwo, w którym obecnie żyjemy zasadniczo różni się od tego z czasów manifestów Artauda. Okrucieństwo i jego skutki są skanalizowane i prezentowane ze wszystkich stron w telewizji, podawane na tysiące sposobów (sensowny, bezsensowny, zbiorowy, indywidualny). Czy to, że emocje wprost z trzewi podane są na scenie, a nie na ekranie, coś zmienia?

Chaotyczna struktura przedstawienia, gdzie impulsem do działania są raczej skojarzenia niż chronologia czy inna forma uspójnienia, też nie osiąga swojego celu. Poszarpane, rozgrywane na kilku planach sceny przypominają pochód trupów starego teatru. Tu reminescencja Księcia Niezłomnego, tu jakaś postać z kantorowskiej jarmarcznej budy, a tam plastyczny obraz z przedstawień Tomaszewskiego. To szlachetne, że realizatorzy wiedzą kogo Artaud inspirował, ale dla ich przedsięwzięcia nic z tego nie wynika.

Również gra z chrześcijaństwem (traktowanym najwyraźniej jako element fundamentalny dla Zachodu) wychodzi różnie. Przynosi jednak jedną wybitną scenę (najlepszą w tym spektaklu). Po sesji elektrowstrząsów nagie postaci, różne „wcielenia Artauda”, zaczynają owijać się w prześcieradła chaotycznie drepcząc po scenie. Każdy z aktorów formuje sobie na głowie coś na kształt welonu zakrywającego twarz aż po nos. W pewnym momencie pojękiwania wykonawców wyraźnie zmieniają się w melodię starej wielkanocnej pieśni Chrystus zmartwychwstan jest. Mamy trzy Marie zmierzające do grobu (bez drogich maści). Grób stanowi kozetka, na której leży przykryte prześcieradłem ciało. Wystają tylko nogi w skarpetkach i butach. Marie zaczynają okropnie wrzeszczeć nad zmarłym. Ten krzyk, który na moment przestaje być nieuzasadnionym wrzaskiem, a staje się opłakiwaniem zmarłego jest hipnotyzujący. Po chwili jeden z aktorów odkrywa prześcieradło, a aktorka-chłopiec pyta: „kogo szukacie?” i ucieka, Marie zaś zaczynają wykrzykiwać ten brak nie szczędząc przekleństw.

A potem już chaos, trupy, wrzaski, prąd elektryczny i wielka głowa wikinga. Podduszony i zmęczony wychodzisz ze spektaklu, a tu cywilizacja przykłada Ci nóż do gardła i prowadzi do metra, albo na tramwaj. Nie masz ci wyzwolenia…

Michał Rogalski
Teatrakcje
28 maja 2011

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia