Artysta jako produkt gotowy
Felieton Marka WeissaGotowe produkty wszelkiej maści są dobrodziejstwem, ale w wielu przypadkach plagą naszych czasów. Wrzucenie zamrożonej paczki do mikroweli i spożywanie po kilku minutach gorącego posiłku może być pożyteczną ucztą, ale też może nas zdołować nikczemnym smakiem, lub wręcz wyprawić na tamten świat. W każdej nieomal dziedzinie natykamy się na gotowe produkty, czy też półprodukty, których użycie wymaga minimalnych już tylko przygotowań. To nic, że czasem musimy żałować wyboru, kiedy okaże się, że używany produkt nie spełnia oczekiwań. Sytuacje takie zdarzają się rzadziej, niż satysfakcja z wygody, jaką sobie fundujemy zdając się na kogoś innego, kto wcześniej zatroszczył się o wszystkie poprzednie etapy produkcji.
Podobnie dzieje się z artystami teatru. Kiedyś nasi mistrzowie uczyli, że teatr to zespół. W jego hierarchicznej strukturze młody adept aktorstwa, śpiewu, czy tańca doskonalił swój szkolny fundamencik i naśladując doświadczonych kolegów, wprawiał się pod okiem reżyserów, dyrygentów czy choreografów w tajniki sztuki scenicznej oraz w odkrywanie, na drodze żmudnej pracy, własnych możliwości i talentów. Szef artystyczny teatru musiał być również pedagogiem. Miał obowiązek dbać o rozwój adepta, przewidywać kierunek w jakim będzie wykorzystywany i kształtować jego osobowość pod kątem swoich potrzeb w wieloletniej pracy budowania zadań i jakości swego teatru. Przystępując do tworzenia obsady korzystał więc z „produktów", że się tak wyrażę, od podstaw przez siebie przygotowanych. W tym trybie teatr był tradycyjnie odwzorowaniem dużej rodziny. Przeważnie była to rodzina patriarchalna, ale znamy też przykłady matriarchatu wielkiej klasy. Wydaje mi się, że epoka takiego teatru nieubłaganie przemija, ponieważ wolny rynek, komercjalizacja teatru, a przede wszystkim reguły wszechwładnej popkultury narzucą nam ten system, jaki od dawna uprawia świat filmu.
Stałe zespoły są tworami bardzo kosztownymi. Szczególnie w operze taki pełnowartościowy zespół musi generować koszty o jakich z przerażeniem dowiadują się podatnicy i o jakich gorzką wiedzą dysponują ze zrozumieniem dyrektorzy teatru, a bez zrozumienia ich przełożeni, którzy co roku zżymają się nad przedkładanymi im planami finansowymi na kolejny rok. Czy to musi tyle kosztować? - rozlega się powszechnie pytanie do dyrektorów w całym cywilizowanym świecie. Musi – odpowiadają zgodnie z prawdą. Zacni radni w pewnym mieście poprosili mnie o dokonanie oszczędności. Przyniosłem im partyturę „Czarodziejskiego Fletu" i zapytałem które instrumenty w orkiestrze, czy jakich wykonawców śpiewu mam w niej skreślić. Zarzucili mi wtedy, że zbyt dużo kosztują soliści. Przecież zlikwidowałem stały ich zespół, więc powinny powstać oszczędności. Otóż okazało się, że likwidacja stałych etatów nie przynosi oszczędności, jeśli solistów traktuje się dalej poważnie, jako podstawowych nośników operowego piękna. Moja likwidacja etatowego zespołu miała na celu podniesienie jakości artystycznej opery, do której można było zacząć sprowadzać najlepszych wykonawców danej partii. Oni dalej tworzyli zespół pracujący ze sobą stale przez osiem lat.
Więc zlikwidowanie etatów nie znaczy, że tuż przed premierą sprowadzamy sobie „gotowe produkty", które zostały przygotowane gdzieś tam przez kogoś innego. Solista musi być obecny na wszystkich próbach i ograniczyć inne swoje występy do minimum. Musi razem z reżyserem i dyrygentem dzień po dniu budować rolę i być elementem wielkiej układanki, jaką jest spektakl. Trzeba mu więc zapłacić za te kilka tygodni prób i zapewnić hotel, lub inne miejsce do spania, a nie tylko ofiarować honorarium za spektakle, które w wypadku co lepszych gwiazd już jest kwotą poważną. Z lękiem o przyszłość teatru obserwuję, że te zasady są lekceważone przez kolegów dyrektorów, którzy upojeni sukcesem pozbycia się etatowych solistów, zapominają o niezbędnym cyklu prób i kosztach z nich wynikających. Coraz częściej słyszę, że solista jest zapraszany już z gotową partią przygotowaną w innym teatrze, lub w domowych pieleszach i po jednej próbie z orkiestrą wstawiany do dzieła budowanego z pozostałymi artystami od wielu tygodni.
Tak, tak drodzy koledzy, spektakl jest dziełem artystycznym, całościowym i integralnym. Nie jest składanką numerów estradowych dla gwiazd, celebrytów, czy przypadkowych chałturników. Owszem, kiedyś tak było, ale po Wielkiej Reformie Teatru, o której być może słyszeliście, a która w końcu objęła również sceny operowe, teatr stał się autonomiczną dziedziną sztuki, a nie tylko sceną z kulisami i dekoracjami. Nawiasem mówiąc one również wchodzą w epokę „gotowego produktu" , jak kiedyś przed Reformą. Wyciągane są więc z magazynów różne meble, horyzonty, kulisy malowane, czy inne elementy i na chybcika po łebkach upychane do nowej premiery, której nie ma czasu i środków przygotować porządnie od podstaw. To samo z kostiumami, które niekiedy zdumiewają swoją różnorodnością, bo pochodzą nie tylko z różnych spektakli, ale wręcz z innych epok. Oczywiście, że czasem udaje się coś ciekawego zmontować z gotowych produktów, jak udaje się spożyć posiłek z mikroweli. Ale biada, jeśli produkt po podgrzaniu na szybko okazuje się trefny. Wtedy już za późno na poprawki i zajadamy bubla.