Artysta to brzydkie słowo
"Ojciec" - reż: A.Duda-Gracz - Teatr im.Słowackiego w KrakowiePremiera "Ojca" w Teatrze im. Juliusza Słowackiego jest pełnym ciekawych rozwiązań spektaklem. Publiczność ma możliwość oglądnięcia serii przemyślanych obrazów stając się świadkiem, niemal uczestnikiem. Z rozwojem akcji, spektakl przemienia go z podglądacza w widza, którego uwaga jest precyzyjnie sterowana.
Widz zostaje przeprowadzony przez kulisy Teatru im. Juliusza Słowackiego na dużą scenę, gdzie nad przechodzącą publicznością stoją rzeźby św. Sebastiana, św. Dionizy oraz św. Julianna. Szeptają „cisza” do przypadkowych podglądaczy, którzy wdarli się do pracowni rzeźbiarza. Widownia jest mała, a publiczność siedząc wydaje się ustawiona niby w kącie w pokoju mają możliwość obserwowania życia artysty.
Spektakl dostarcza nam ciekawego otwarcia. Pojawiają się na scenie wszystkie postacie poruszając się sztywnymi geometrycznymi torami. Prawie każdy bohater prowadzi monolog, co w całości zmienia się w kakofonię dźwięków. Ojciec (Tomasz Międzik) krzyczy, żeby jeszcze raz zacząć. W tym momencie przed naszymi oczami prezentuje się mechaniczny balet i śpiewające figury świętych. Ciekawy gest wydaje się wprowadzać nas w umysł rzeźbiarza. Jednak kolejne sceny nie rozwijają tego motywu, podając nam jedynie wydarzenia i skumulowane w charakterystycznych gestach życie postaci.
Pełne agresji i cierpienia historie, jak śmierć matki, która potem chodzi po scenie w białej sukni i z zakrwawionym podbrzuszem, szukają swojej przeciwwagi w sztuce. Momenty tworzenia piękna są rzadkie i obudowane śpiewem świętych. Odczuwa się w trakcie rozwoju spektaklu, iż dla długo ogrywanych scen cierpienia i bólu, jak gwałcenie przez Czeladnika (Tomasz Wysocki) córki (Karolina Kominiek) przeciwwagą są sceny miłości między dwojgiem ludzi. Pokazywanie skrajnych sytuacji jest zasadą naczelną dla spektaklu, dlatego przedstawiany proces wydaje się być jedynie nagromadzeniem obrazów, a nie spójną całością.
Reżyserka, próbując skumulować wydarzenia mające miejsce na przestrzeni kilkudziesięciu lat, odwołała się do sprawnego mechanizmu. Fragmenty fabuły oglądamy jak mechaniczny balet, którzy przewija przed nami akcje niby na taśmie wideo. Rytmiczność i dźwięk metronomu towarzyszy sztywnym ruchom matki idącej z praniem, czeladnika przygotowującego skrzynie na rzeźbę. Zatrzymujemy się tylko w kilku sytuacjach – jedzenia, mówienia o pracy i seksu. Wydaje się, iż oglądamy rzeczywistość rzeźbiarza, który przepływa obok wydarzeń tylko niekiedy myśląc o danej chwili. Tomasz Międzik tworzy postać, która wpatrzona jest w siebie, pochłonięty poszukiwaniem ideału kontaktuje się z rzeczywistością rzadko. Sprawia to, iż nie zauważa najważniejszych wydarzeń życia – śmierci żony i miłości córki. Zatapia się w siebie stając się coraz bardziej nieczułym na rzeczywistość. Zniszczone rzeźby, agresja wywołana frustracją tworzy skorupę. Staje się to dla widza jedyną widoczną formą
Spektakl został stworzony przez szereg obrazów, których łączenie jest dość widoczne i mechaniczne. Abyśmy nie widzieli zmian zasłania się scenę ciemną kurtyną. Wtedy z widowni wstaje młody chłopak ubrany tak abyśmy nie mieli najmniejszej wątpliwości, iż to prosty, niewykształcony człowiek. Próbuje śpiewać kościelny hymn lecz jest to nieudolna próba. Staje się to ciekawym komentarzem do jego roli modela Chrystusa na krzyżu. Grubo zarysowane postacie nie zostawiają wątpliwości, ani przestrzeni do interpretacji. Trudno również doszukać się zmiany czy procesu jaki przechodzą bohaterowie. Wszystko znika w rytmiczności kolejnych sekwencji, które pod koniec spektaklu już nużą.
Poszukiwanie absolutu wydaje się być w inscenizacji Agaty Dudy-Gracz krwawym i brutalnym procesem utraty wrażliwości i człowieczeństwa. Momenty piękna są rzadkie w zmechanizowanej codzienności, lecz nigdy nie prowadzą do osiągnięcia celu.