Artysta z czasów dojrzałości

Portret Grzegorza Jarzyny

Grzegorz Jarzyna realizuje właśnie w TR Warszawa "Drugą kobietę", przedstawienie o reżyserze, gwieździe i życiu w teatrze. Zanosi się na najbardziej osobisty spektakl w dorobku artysty - piszą Anna Gromnicka i Małgorzata Sadowska w Newsweeku.

Wygląda na to, że po latach walki o nowy kształt polskiego teatru, a potem o przetrwanie jednej z najciekawszych scen w kraju 46-letni Grzegorz Jarzyna dojrzał do spektaklu, w którym chce przyjrzeć się samemu sobie. Nie musi to zapowiadać przedstawienia spokojniejszego, bardziej uładzonego od wcześniejszych. - Postrzegam siebie i zespół TR Warszawa jako ludzi, którzy reagują na to, co nas dziwi, boli, uwiera. Kilkanaście lat temu byliśmy bardzo radykalni, bo społeczeństwo było nietolerancyjne. Teraz sytuacja się nieco zmieniła, ale chciałbym, żeby mój - nasz - teatr wciąż działał jak szpicruta - mówi "Newsweekowi" Jarzyna.

Tym, co bolało i uwierało, kiedy zaczynał, były choćby kwestie związane z tożsamością seksualną, hipokryzją i zakłamaniem rodziny, kosztami ustrojowej transformacji, dyskryminacją. Na przełomie tysiącleci uderzał w dobre samopoczucie dorobkiewiczów z korporacji, w stróżów moralności zawsze gotowych donosić na "niecenzuralne" słowa czy zachowania na scenie; w konserwatyzm i zaściankowość polskiej kultury, jak jak inni z jego pokolenia zerwał z międleniem na scenie tematów narodowych, wielkiej sprawie przeciwstawiając sprawy prywatne. Wystawił spektakle, które przeszły do legendy: "Bzika tropikalnego" (1997), Magnetyzm serca" (1999), "Uroczystość" (2001) czy "Psychosis 4:48" (2002), które przyniosły mu miano enfant terrible polskiego teatru. Jak sam mówi, reakcje polityków i urzędników (włącznie z próbami cenzurowania) były najlepszym sprawdzianem tego, gdzie bolało najbardziej.

- Miałem szczęście - tłumaczy - że moje pokolenie i ja trafiliśmy na okres szybkich przemian. Film na początku lat 90. padł, więc teatr stał się naturalnym nośnikiem idei. Mogliśmy szybko reagować. Myśmy byli papierkiem lakmusowym społeczeństwa: mieliśmy 30 lat, byliśmy wykształceni i jako pierwsi wchodziliśmy w wolność po 1989 roku. Już byliśmy osadzeni w pewnych strukturach i pozwolono nam się wypowiadać. "Działajcie!" - słyszeliśmy. 40- i 50-latkowie rządzili, ale my także zabieraliśmy głos. Moja kariera rzeczywiście była błyskawiczna, tak jak cały teatr. Inne sceny rozciągały frazy i słowa, myśmy "bitowali". Mieliśmy swój rytm, bardzo szybki. Byliśmy zanurzeni w społeczeństwie i z niego czerpaliśmy inspiracje. Poza tym tworzyłem w Warszawie, mieście zmieniającym się z dnia na dzień. Nie mógłbym pracować wówczas w Krakowie. Zrobiłem tam "Iwonę, księżniczkę Burgunda", ale nie wypaliło, bo moja energia była dużo większa niż tego miasta, bliżej mi było do energii Warszawy - skądinąd wciąż nieco pogardliwie traktowanej przez Kraków. Tymczasem stolica ma swój rytm, tutaj mieszają się mody, trendy. Niesamowicie przyjemnie jest mieszkać w mieście, w którym tyle się zmienia. I nie chodzi o nowe wieżowce, parki, ulice - tylko o to, co się dzieje w głowach ludzi.

Jarzyna poważnie potraktował wezwanie do działania. Przez wiele lat nie tylko tworzył spektakle, lecz także politykę swojego teatru. Został dyrektorem (zresztą wciąż jest szefem artystycznym TR), co oznaczało, że coraz więcej czasu spędzał z politykami i urzędnikami. Lata walki o budżet, o przestrzeń, o repertuar, a także nowy zespół (trzon starego odszedł z Rozmaitości wraz z Krzysztofem Warlikowskim) nie pozostały bez wpływu na jego sztukę. Szpicruta Jarzyny częściej muskała, niż celnie cięła, jeszcze zadawały ból "T.E.O.R.E.M.A.T." czy "Między nami dobrze jest" (2009), ale już "Nosferatu" (2011) był wizualnie olśniewającą wydmuszką. Coraz częściej Jarzyna pracował za granicą, w Polsce głównie zajmował się urzędniczymi bataliami.

Od stycznia do listopada ubiegłego roku, gdy demonstracyjnie odmówił podpisania kolejnego dyrektorskiego kontraktu, żył w zawieszeniu. Te miesiące okazały się twórcze, a może i zbawienne, bo to dzięki nim Jarzyna zaczął pracować nad "Drugą kobietą".

- Temat wynika właśnie z tego, co się działo ze mną, z nami, przez ostatni rok - tłumaczy. - Wciąż tyle mówiłem o tym miejscu, teatr został totalnie prześwietlony przez szereg komisji finansowych. Był taki czas, że non stop siedzieli tu urzędnicy i kontrolerzy. Czuliśmy się przezroczyści jak szkło. Pomyślałem, że ta transparentność teatru może stać się naszym atutem artystycznym. Pozwoli zajrzeć do własnego wnętrza i za kulisy. Przez rok mówimy o finansach, podatkach, kontrolach, zamiast o istocie naszego działania w tym teatrze - czyli o sztuce.

I o tym właśnie mówi "Druga kobieta" - o utraconej świeżości, utraconych emocjach i potrzebie, by wskrzesić je na nowo. Premiera 24 i 25 kwietnia.

Kulisy stawy

"Gdy miałam 17 lat, mogłam góry przenosić. Uczucia były tuż pod powierzchnią skóry. Teraz coraz trudniej mi do nich dotrzeć" - wyznaje grana przez wspaniałą Genę Rowlands bohaterka "Premiery" Johna Cassavetesa. "Druga kobieta" to sceniczna wersja tego rewelacyjnego filmu z 1977 roku, który - w co trudno uwierzyć - został całkowicie zignorowany przez krytykę i widownię w Stanach. Nieliczne seanse w Los Angeles i Nowym Jorku odbywały się przy niemal pustych salach. Wciąż nowatorską, przyprawiającą o dreszcze i cenioną w Europie "Premierę" odkryto tam dopiero na początku lat 90., już po śmierci reżysera.

Nic dziwnego, że Jarzyna odnalazł w dziele Cassavetesa inspirację - przecież to opowieść o teatrze i artystach, rozgrywająca się na scenie i za kulisami. Rzecz o spektaklu, który zlewa się z życiem, i o życiu, które jest spektaklem. A także o rutynie i o tym, czym jest w sztuce prawdziwa dojrzałość.

- Z perspektywy urzędników artysta to darmozjad, ktoś, kto ma za dużo wolnego czasu - mówi reżyser. - Dlatego zainteresowało mnie odsłonięcie kulis teatru, ujawnienie procesu kreowania pewnych wartości w sztuce. Chciałem pokazać, jaką cenę płacimy my, artyści, za to, że potrafimy na scenie szczerze pokazać problem, który wydaje nam się ważny. Tylko sztuka szczera do bólu trafia do widza i go wzrusza. To dla mnie następne tabu, którego warto dotknąć w teatrze: czy i jak bardzo szczerze mówimy innym o sobie.

To również temat filmu Cassavetesa, dylemat, z jakim zmaga się główna bohaterka, starzejąca się gwiazda Myrtle (Rowlands). Jest jedną z tych aktorek, które schodzą ze sceny pośród zgiełku i owacji prosto w ciszę pustego apartamentu. Myrtle przygotowuje się właśnie do premiery spektaklu, w którym gra starzejącą się kobietę, przegraną, zmuszoną do tego, by pogodzić się z upływem czasu. Śmierć młodziutkiej fanki i słowa, które padają z ust partnera ("Nie jesteś kobietą, lecz profesjonalistką"), sprawiają, że gwiazda przeżywa głęboki bunt: przeciw reżyserowi, przeciw sztuce i jej autorce (starej kobiecie maskującej wiek makijażem i kapeluszem, pod którym ukrywa twarz), przeciw rutynie, w jaką wpadła, wreszcie przeciw starości.

U Jarzyny rolę Myrtle (w polskiej wersji zamienionej na Wiktorię) gra Danuta Stenka - i trudno o lepszy wybór. W kinie (w którym pojawia się coraz rzadziej) - amantka, w teatrze - tragiczka; 53-letnia Stenka jest uosobieniem, ofiarą i zarazem beneficjentką świata, który od gwiazdy wymaga, by nieustannie lśniła. Radosna, piękna i właściwie pozbawiona wieku na okładkach pism kobiecych i w reklamach; w spektaklach Warlikowskiego, Jarzyny, Kleczewskiej drąży to, co jest rewersem jej publicznego wizerunku: smutek, gorycz, pożądanie, gniew. Tu cierpienie, tam wyretuszowany uśmiech - rozkrok, w jakim funkcjonuje aktorka, nie jest dowodem na jej niezdolność do zapanowania nad własną karierą, lecz raczej na schizofrenię naszej kultury, w której kobieta może być gwiazdą tak długo, jak jest piękna i młoda; a starość, depresja i lęki muszą pozostać ukryte, na przykład gdzieś w mrokach teatru.

Tak jak w kinie

Po raz pierwszy Stenka i Jarzyna spotkali się podczas prac nad "Uroczystością". Były to początki pełne nieporozumień i napięć, które ostatecznie zaowocowały świetnym spektaklem, granym już od ponad dekady. Później zrobili razem jeszcze "Bash" i "T.E.O.R.E.M.A.T.", a w planach mieli "Medeę". Jarzyna zamierzał rejestrować kamerą kulisy prac nad tą sztuką, chciał filmować parę głównych aktorów, ich relacje, życie. Tamten projekt nie wypalił, ale "Druga kobieta" jest powrotem do myślenia o tym, ile jest prawdy w sztuce, a ile sztuki w rzeczywistości. Taki splot życia i tworzenia fascynował także Cassavetesa, który nie tylko wyreżyserował "Premierę", lecz również zagrał w niej scenicznego partnera Myrtle i zarazem jej byłego kochanka. Mało tego, w "realu" Cassavetes i Rowlands byli małżeństwem - reżyser wykorzystał ich związek tak, że nie sposób było oddzielić to, co łączyło aktorów, od tego, co łączyło dwoje ludzi.

Nieprzypadkowo też chyba w "Medei" obecna miała być kamera, Jarzyna wydaje się z każdym spektaklem być coraz bliżej kina, którym fascynuje się od czasów studenckich, gdy przesiadywał w krakowskim kinie Mikro. Chętnie sięga po scenariusze filmowe ("Druga kobieta" czy "T.E.O.R.E.M.A.T" dzieło Pasoliniego), przywołuje filmy w spektaklach (przypadek "Nosferatu"). Również jego styl bywa bardzo filmowy ("Zaryzykuj wszystko" nazywano komedią w stylu Tarantino), a on sam przyznawał, że w teatrze ciąży mu sama sceniczna machina, która uniemożliwia utrzymanie tempa i iluzji, tego, co najważniejsze w kinie. "Między nami dobrze jest" już doczekało się nakręconej przez Jarzynę filmowej wersji, jej premiera ma się odbyć w tym roku. Lada moment reżyser ma przystąpić do realizacji fabularnego debiutu na podstawie "Sowy, córki piekarza" Marka Hłaski. Na ów debiut Jarzyny zanosiło się zresztą od wielu lat, na pewno od czasu, gdy przymierzał się do przeniesienia na ekran Gombrowiczowskiej "Pornografii" (ostatecznie dokonał tego Jan Jakub Kolski).

Czy Jarzyna zrewolucjonizuje kino tak, jak zrewolucjonizował teatr (jeden z członków komisji oceniającej "Sowę" w PISF był zaskoczony faktem, że to tak klasyczny scenariusz)? Czy w ogóle zależy mu jeszcze na rewolucji utożsamianej z zabiegami formalnymi oraz przekraczaniem tabu?

On sam tłumaczy, że dziś interesuje go przede wszystkim poszerzanie i rozwijanie języka teatralnego: - Nie jestem jednak, jak się powszechnie uważa, typowym twórcą awangardowym, który główny nacisk kładzie na eksperymentalną formę - zaznacza.

- Najważniejsza jest treść obudowana stosowną formą. Oczywiście w teatrze ważne jest też, na jakim polu rozwijamy język - ważna jest sprawa montażu, estetyczna, czyli obrazu, podania kwestii w taki, a nie inny sposób przez aktora, dużej lub małej liczby słów na scenie. W "Drugiej kobiecie" jest dużo słów. Nie mam zamiaru z tym walczyć. W "Magnetyzmie serca" redukowałem słowa po to, żeby pokazać, że mam nowy pomysł na Fredrę i żeby zaznaczyć, że od jego czasów tak wiele się w teatrze zmieniło - głównie forma właśnie. Chciałem pokazać, że nie trzeba mówić przez pięć linijek, a potem się złapać za serce, tylko że wystarczy, że się na kogoś popatrzy i już wiadomo, że no tak, on ją kocha. Ale to nieprawda, że ja zabiłem słowo w teatrze, choć Gustaw Holoubek tak o mnie mówił. Ja je po prostu inaczej potraktowałem. W nowym spektaklu używam dużo słów. Żeby pokazać, że sposób, w jaki bohaterowie mówią o tym, jak boli ich sytuacja, w jakiej się znaleźli, może być komiczny. Aktor, komediant wyuczony doskonale to potrafi. Ale aktor, który nazywa swój stan, to już coś nowego. Z tego nazwania też wynikają nowe rzeczy. Jakie? O tym za chwilę będzie można się przekonać.

Jeśli Jarzyna konsekwentnie pójdzie drogą Cassavetesa, prawdziwie rewolucyjna może być szczerość jego spektaklu. Bo jak mówił reżyser "Premiery": "Większość ludzi nie wie, co czuje. I wielu z nas, nie wyłączając mnie, szalenie trudno jest powiedzieć, co mają na myśli, kiedy to, co mają na myśli, jest bolesne. Najtrudniejszą rzeczą na świecie jest odsłonięcie siebie. Jako artysta czuję, że powinniśmy próbować wielu rzeczy, ale przede wszystkim musimy być gotowi, aby upaść. Musimy mieć odwagę, aby wypaść fatalnie, być zdolni do zaryzykowania wszystkiego, żeby tylko wyrazić siebie

Anna Gromnicka , Małgorzata Sadowska
Newsweek
11 kwietnia 2014
Portrety
Grzegorz Jarzyna

Książka tygodnia

Ziemia Ulro. Przemowa Olga Tokarczuk
Społeczny Instytut Wydawniczy Znak
Czesław Miłosz

Trailer tygodnia