Audio-Video-Intimo

"Sex Machine" - reż. Tomasz Man - Teatr Muzyczny Capitol we Wrocławiu

Głosy w mojej głowie świdrowały czaszkę, a ciało zastygło w napięciu przez półtorej godziny. Tak krótko mogę opisać swój stan podczas oglądania "Sex Machine", najnowszego spektaklu Teatru Muzycznego Capitol w reżyserii Tomasza Mana. Spektakl pulsujący, ściśle metryczny w każdej sekundzie, oparty na historii rodem z greckiej tragedii. Przeniesiony z radiowego eteru na scenę teatru.

"Sex Machine" to podszyte organiczną seksualnością nietypowe przedstawienie muzyczne. Muzyczne - bo poza towarzyszącą oprawą zespołu Karbido, świetnie oddającą złowrogą atmosferę akcji, to jak na eksperyment sceniczny przystało, aktorzy "zagrali" na przeróżnych "instrumentach", które oprócz wydawanego dźwięku niosły za sobą znaczenie symboliczne: w uszach brzmiały ostrzone o siebie noże, bębniły tekturowe pudła, a w preludium sceny erotycznej soczyście zagrały cytryny.

Tomasz Man wystylizował spektakl na grecką tragedię poprzez fabułę i warstwę tekstową. Choć zasada decorum została mocno zachwiana, zachował zasadę trzech jedności. W Prologu pojawia się Chór, który stanowią wszyscy występujący aktorzy. Towarzyszy myślom Matki, niczym głosy sumienia przez cały czas trwania spektaklu.

Justynie Szafran, która wcieliła się w rolę Matki, doskonale udało się pokazać dualizm i złożoność duszy tej postaci. To pechowe połączenie Jokasty, Lady Makbet i współczesnej femme fatale. Z jednej strony jest pracowitą, silną kobietą, która mimo przeciwności losu doszła do pewnego standardu życiowego, samotnie wychowała dziecko, została prokuratorem. Zasługuje, zdaje się, na podziw i szacunek. Jednak już w pierwszej scenie wychodzi z niej demon: kiedy ukochany syn poznaje kobietę, jak twierdzi, swojego życia, kobieta wpada w szał: w ruch idą nożyczki, noże; kiedy ukochany syn każe wynosić się z jej własnego domu wpada w obłąkańczą histerię. Okazuje się, że jest też wyrafinowaną aktorką, a każdy jej gest, zachowanie niby w amoku, jest doskonale przemyślane. Tak jak iście szatański plan, kiełkujący w jej głowie. Plan, który zrujnuje życie ludzi, których powinna kochać. Dokonuje psychicznej aborcji. Nienawidzi Narzeczonej a priori. Kocha Syna, ale jest to toksyczna, patologiczna, sfermentowana jak zepsuty sok jabłkowy miłość; kocha "za bardzo", a jaki z tego wyniknie skutek, pozostawiam w domysłach.

Nie tylko Matka jest tutaj świetnie zarysowaną psychologicznie postacią: w ciele dojrzałego mężczyzny (w tym przypadku Konrada Imieli), doktora nauk filozoficznych Man zamknął zakompleksionego maminsynka, rozkapryszonego nastolatka, który zawsze miał wszystko podstawione pod nosem i Matkę na każde swoje zawołanie. Kiedy rodzicielka zaczyna mu przeszkadzać w prowadzeniu życia intymnego postanawia bezpardonowo wyprosić ją z domu. Mimo że, Imiela-Syn jest w rzeczywistości starszy od Szafran-Matki to udało mu się przekonująco oddać charakter człowieka rozpieszczonego do szpiku kości. Wzbudza litość i równocześnie pogardę, staje się ofiarą i niebezpośrednio sprawcą nieszczęścia

Kobietą, której daleko do krystalicznej cnotliwości jest również Narzeczona (w tej roli znakomita Justyna Antoniak). Z premedytacją wkracza w progi domu, w życie Matki i nie próbuje nawet ukrywać swoich intencji. Jako studentka Syna, która przyszła na ,,konsultacje", jest kolejną kobietą, owijającą go sobie wokół palca. Jest opryskliwa i wyniosła, ale nie wyrachowana. W pewnym momencie nawet wzrusza widza, widać w niej pierwiastek dobra - kiedy dostaje "prezenty" od "przyszłej" teściowej, jej próba pogodzenia się jest szczera ,,Czy mogę mówić do ciebie <Mamo>?" i wypływa z dobrego serca. I właśnie w tym momencie mógłby nastąpić zwrot całej historii. Matka, zaskoczona wylewnością znienawidzonej Narzeczonej, może zatrzymać nadchodzącą katastrofę, którą widzowie niemal wyczuwają w cząsteczkach powietrza. Niestety, Fatum w takim przypadku pozostaje nieubłagane

Matka odchodzi z ukochanym sprzed lat (w tej roli Cezary Studniak) bezkarnie. Nie ma balladynowskiego pioruna, nie ma szekspirowskiego samobójstwa ze zgryzoty i rozpaczy. Ale czy po czymś takim można być jeszcze szczęśliwym? Spektakl kończy się słowami: "kobiety są najniebezpieczniejszą zabawą, to jest sex machine, kto ją wyłączy". Ostatnia fraza jest powtarzana pulsacyjnie, dając do zrozumienia, że od czasów Jokasty nikt z naszą zwierzęcą seksualnością, naturalnym determinizmem, od początku życia przez dojrzewanie do starości, nie wygrał i nie wygra

To, co osobiście zachwyciło mnie w spektaklu to świetne ujęcie kwestii erotycznej. Aktorzy zostali zuniformizowani, niejako pozbawieni ,,płci", dzięki identycznym, białym, ascetycznym strojom. To sztuka, aby podnieść temperaturę w śmiałych scenach, nie odkrywając nawet kostki. Nie było żadnych obscenicznych gestów, zbędnej nagości, do której współczesny teatr tak bardzo nas przyzwyczaił, a dzięki słuchawkom i odgłosom uniesień widz został niejako zmuszony do śmiałej ingerencji w bardzo intymny świat.

Po ostatniej premierze, czyli "Jerrym Springerze", Capitol przyzwyczaił widzów do słów ,,skandal", ,,obrazoburczy", ,,kontrowersyjny". Sex Machine mogłoby oscylować wokół nich, ale to absolutnie inny typ teatru muzycznego, który w całości kupuję. Teatr bardziej dramatyczny, psychologiczny, dzięki któremu naprawdę można przeżyć arystotelesowskie katharsis. To świetna sprawa, że na Małej Scenie Capitolu pojawiają się tego typu produkcje, uwalniające widzów od pewnej już tendencyjności teatralnej , czyli ukazywania brudów tego świata za pomocą ekstremalnie brutalnych obrazów i rynsztokowego słownictwa. A ja chcę oglądać tematy tabu, ostre, trudne, zmuszające do totalnego przeżycia, w takiej obróbce tekstowej i aktorskiej, jak właśnie w Sex Machine.

Karolina Żurowska
Kontrast. Miesięcznik studentów online
2 czerwca 2012

Książka tygodnia

Ziemia Ulro. Przemowa Olga Tokarczuk
Społeczny Instytut Wydawniczy Znak
Czesław Miłosz

Trailer tygodnia