Awantura ku czci?

"Awantura Warszawska..." - reż. M. Zadara - Muzeum Powstania Warszawskiego

Pamiętacie Eroicę Munka? W jej pierwszej noweli "warszawski cwaniak", Dzidziuś Górkiewicz, kursuje między pogrążonym w walkach powstańczych Mokotowem i podmiejskim Zalesiem, przenosząc wiadomości między dowódcą wycofujących się z Warszawy Węgrów a powstańczym przywódcami. Komendantura Mokotowa ze Śródmieściem łączy się przez Londyn, a nasz bohater nigdy nie dowiaduje się, jak wyglądały (lub nie) pertraktacje dowództwa z rządem emigracyjnym, których zaszyfrowane wyniki z narażaniem życia transportował

Spektakl Awantura warszawska Michała Zadary to w założeniu swoisty rewers tej sytuacji z filmu. Słyszymy to, czego Dzidziuś Górkiewicz nie miał szans usłyszeć. Podstawowy materiał dramaturgiczny wykorzystany przez reżysera to depesze, notatki i zapisy rozmów przywódców, polityków i dyplomatów.

Jeśliby porównywać Awanturę… do wcześniejszych przedstawień Zadary, najbliżej jej do zrealizowanej pięć lat temu we Wrocławiu Kartoteki Różewicza. Tak jak wtedy we wrocławskim Teatrze Współczesnym, tak dziś w Muzeum Powstania Warszawskiego jesteśmy wrzuceni między liczne centra akcji, nie możemy objąć wzrokiem ani uwagą wszystkich rozgrywających się symultanicznie teatralnych działań. Wewnątrz ekspozycji muzeum na rozrzuconych podestach stoi kilka biurek. Oznaczone są karteczkami – „Moskwa”, „Londyn”, „Waszyngton” itd. Słychać stukot maszyn do pisania; gęsto ścielą się kartki maszynopisu. Aktorzy biegają z nimi od podestu do podestu, odczytują, skandują, deklamują historyczne dokumenty. Rozgrywają oparte na nich etiudy – oto premier Mikołajczyk – ten sam, który u Strzępki i Demirskiego stoi przed Stalinem nagi i upokorzony – skacze gniewnie po biurku generalissimusa i upomina się o Wilno i Lwów.


Postacie historyczne przedstawiane są konsekwentnie w sposób typowy, zakorzeniony w pamięci kulturowej i oparty na prostych atrybutach – wąsaty, cyniczny i arogancki Stalin, Bierut w okularkach, Churchill w meloniku, Roosevelt na wózku. Ich biegi, krzyki, podskoki nie są pozbawione pewnego potencjału komicznego. Poza cynicznym Stalinem, politycy nie są zupełnie w stanie zapanować nad sytuacją, nasuwają na myśl historiozoficzne rozważania Tołstoja z Wojny i pokoju, gdzie rosyjski pisarz porównuje przywódców narodów do figur umocowanych na dziobach okrętów – niby-prowadzących swoje statki, pchane w istocie przez potężny żywioł.

Ten pozorny chaos – na poziomie teatralnej formy – jest jednak w rzeczywistości dość precyzyjnie  zorkiestrowany. Pewne partie teksty skandowane są przez kilku aktorów naraz, inne – odpowiednio silniej wzmacniane przez głośniki. Zaś znaczna część – może nawet większość – widzów przybyłych do Muzeum śledzi akcję na wielkim ekranie, gdzie montowana jest ona na żywo przez realizatorów telewizyjnych, wydobywających na plan pierwszy to, co akurat „najważniejsze”.

Z wszystkimi tymi biegającymi wokół panami w garniturach i mundurach skontrastowana jest jedyna kobieta w całej Awanturze… – Barbara Wysocka. Nie kreuje żadnej konkretnej postaci historycznej, w odróżnieniu od pozostałych aktorów – nie gra też charakterystycznie, „grubą krechą”. Relacjonuje kolejne dni powstania, wypowiadając datę po dacie i wyznaczając zarazem oś czasu dla pozostałych wykonawców. Robi to w pierwszej osobie liczby pojedynczej, w czasie teraźniejszym – ale nie jest jedną osobą-postacią ani żadnym typem: sanitariuszki czy łączniczki. Nie krzyczy dramatycznie, nie pyta o sens ofiar. Jej głos to kronika powstania, ale i zarazem – nieco monotonna – inkantacja poległych, w której obok siebie wymieniani są cywile, bojownicy z Armii Krajowej, formacji lewicowych, niedobitki Żydowskiej Organizacji Bojowej. Cały horror powstania; wszystko, co drastyczne i krwawe, co wiąże się z bezsensowną przemocą – jest w grze aktorki zupełnie poza ciałem, mieści się w tym monologu – pozbawionym przesadnej ekspresji, umownym jak zaścielające scenę pudełka zapałek, a jednak posiadającym jakąś osobliwą moc.  Rola Barbary Wysockiej radykalnie zmienia całokształt spektaklu, nadaje zupełnie inny wymiar montażowi dokumentalnych materiałów. Wysocka w przestrzeń realpolitik depesz i negocjacji wprowadza konkret powstańczej Warszawy – i jest to konkret niejednorodny, czasem widziany z pozycji barykady, czasem – szpitala, czasem codzienności życia ludności cywilnej, a jeszcze kiedy indziej – z pozycji powstańczych oficerów, podejmujących na własną rękę próby pertraktacji z Sowietami. Umiera wiele razy – słyszymy: „ginę”, „zostaję rozstrzelana”, „umieram”. Jej wzmacniany przez mikrofon głos co raz dominuje nad kanonadą dyplomatycznych enuncjacji.

W finale pojawia się patos, obcy dotąd teatrowi Zadary. Postać Wysockiej milknie – powstanie się skończyło, wyświetlany na ścianie kalendarz staje na 5 października 1944 roku. Symultaniczność akcji zamiera. Nikt już nie zagłusza Churchilla, wygłaszającego przemowę pełną szacunku dla wyjątkowego poświęcenia powstańców, które nie zostanie zapomniane i nie pójdzie na marne. To nic, że brytyjski premier został chwilę wcześniej kilka razy skompromitowany, czy to jako polityk zupełnie bezradny wobec Stalina, czy to jako zwykły kabotyn. Wzruszenie ściska gardło. Mimo obecnej jeszcze przed chwilą na scenie nowoczesnej, „postdramatycznej” formy – łatwo przeskoczyć możemy teraz do wspólnotowego rytuału upamiętnienia. Nieważne nawet, czy mówi Churchill, czy po prostu aktor, człowiek, przewodniczący spotkania.

Jest środek nocy, stoimy w tłumie, w miejscu pamięci – i słuchamy o polskiej ofierze oraz jej wyjątkowości. A krytyczny aparat teatru, jeszcze przed chwilą działający na pełnych obrotach, już nie pracuje – został wyłączony. Zamiast dotychczasowej dynamiki – mamy zastygnięcie w bezruchu, jak na apelu. W miejsce polifonii – jeden głos. I choćby był fałszywy – łatwo dać mu się uwieść.

Witold Mrozek
Krytyka Polityczna
5 sierpnia 2011

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...