Bachanalia sobotnią nocą

"Bachantki" - reż. Tomasz Rodowicz - Stowarzyszenie Teatralne Chorea w Łodzi

Eurypides był autorem bezkompromisowym, o zdecydowanym temperamencie publicysty. Zawsze trzymając się na uboczu zdarzeń uważnie obserwował, jakie szaleństwa i motywy prowokują ludzi do określonych zachowań. Wykorzystując historie z mitologii umiejętnie przelewał swoje przemyślenia i spostrzeżenia w strukturę dramatu. W „Bachantkach" przewrotna natura Dionizosa posłużyła mu, jako przestroga: zarówno przed krótkowzrocznością ateizmu, jak i przed bezkrytycznym zaślepieniem dewocji.

Tomasz Rodowicz przygotowując swój spektakl razem z artystami Stowarzyszenia Teatralnego Chorea przeniósł rzeczywistość tekstu Eurypidesa w wiek XXI. Nasz współczesny, liberalny intelekt odrzucił tradycyjną religię, która do tej pory nadawała naszej duchowości strukturę. A żyjemy w czasach, które nas przerastają. Zatem naturalnym odruchem zdaje się potrzeba ucieczki, często - od samego siebie. W gorączkę sobotniej nocy. W zbiorowość, która zwalnia z odpowiedzialności, tłumi poczucie zagubienia. Kiedy słuchamy pieśni chóru, z początku wydaje się, że brakuje w nich żaru, czegoś, co pozwoliłoby nam uwierzyć w prawdziwość intencji – ale może taka jest właśnie duchowość współczesnych bachantek? Dopiero po chwili, gdy pieśń zaczyna narastać, przeradza się w żarliwą modlitwę o zesłanie łaski dytyrambu, pieśni patetycznej, emocjonalnej, niejednokrotnie ekstatycznej. Modlitwa bachantek staje się stopniowym upojeniem, rozrzedzeniem rzeczywistości. Ekstaza sobotniej nocy odnajduje swoje spełnienie.

Wtedy też pojawia się On. Wydobyty z plastikowego worka, jak zwłoki topielca, jak z kokonu kolejnej metamorfozy. Przybrał ludzką postać, ale nie do końca nad nią panuje. Nowy dla niego język tryska z jego ust. Dionizos wyrzuca z siebie kolejne słowa o nowej religii i o konieczności zemsty... Więc tylko z pozoru wydaje się bezbronny. Czysty. Zakłada nieskazitelnie białe ubranie i słowa o zemście szybko ulatują w niepamięć. Przecież religia, której bóg jest tak piękny nie może być zła. Jest to z pewnością bóstwo uwodzicielskie. Każda chciałaby być jego... Drażni i pociąga swoją nieuchwytnością. Wyślizguje się dookreśleniom i właśnie przez to okazuje się szalenie niebezpieczny. To dziki demon, który może ukarać zarówno za wiarę, jak i niewiarę. Niespodziewanie potrafi strącić w przepaść - nawet swoich najgorliwszych wyznawców. Podpuszcza naiwnego Penteusza. Uwodzi go, by całkowicie nim zawładnąć. Upojone ekstatycznym szałem bachantki ruszają za nim w pochodzie przez noc. Wyzwalają z siebie destrukcyjne siły. Oddają się bestii pragnącej krwi. Co to za religia, która oczekuje zemsty? krwawej ofiary? Której zarówno wyznawcy, jak i prześladowcy nie mogą liczyć na żadną litość.

Tylko zewnętrzny obserwator widzi niebezpieczeństwo. Neofici stopieni w zbiorowości są nieobecni. Ich oczy nie widzą. Ich uszy nie słyszą. Wydaje się, że nie ma już szans, by w tym szaleństwie się zatrzymać. Dopiero rano, gdy w skroniach dudni „pobachiczny kac", nagle przychodzi opamiętanie. Przeszywająca i natychmiast otrzeźwiająca świadomość, co się stało. To, co było upojną wizją szczęścia – nigdy nie powinno się wydarzyć. Eurypides rozwiał zakończenie swojego dramatu. Pozostawił swojego widza sam na sam z jego wątpliwościami. A Tomasz Rodowicz pociąga przewrotnego i do tej pory bezkarnego boga do odpowiedzialności. Zostaje on rozliczony i sponiewierany. Tak drastycznie, że nie będzie w stanie podnieść się do końcowych oklasków. Pozostanie sam na scenie, w ciemności. Wzgardzony. Sami Grecy mieli świadomość ambiwalencji tego bóstwa. Nie dziwi więc (z pozoru niewinny) trójkąt zawieszony pod koniec spektaklu w głębi sceny. Od czasów „Brod und Wein" Friedricha Hölderlina mit o Dionizosie jest łączony z postacią Chrystusa. Jednak w tym miejscu reżyser puszcza rękę swojego widza.

„Bachantki" w reżyserii Tomasza Rodowicza to bachanalia dla zaawansowanych. Trzeba dobrze znać tekst Eurypidesa, by nadążyć za jego sceniczną realizacją. Reżyser przypomina w tym projekcie reportera śledzącego plotkę o kobietach, które w niezrozumiałym dla nikogo szale opuściły domy swoich mężów. Tekst przedstawienia sprawia wrażenie, jakby rozprysnął się pomiędzy postaci. Aktorzy sami opowiadają swoje „dzianie się" na scenie. Więc o całej historii dowiadujemy się od Dionizosa, od bachantek, od Penteusza, a przede wszystkim od chóru, momentami przypominającego wiejskie przekupki, które widzą i komentują wszystko, rozumieją jednak niewiele. Tomasz Rodowicz zbiera poszczególne wypowiedzi i próbuje je połączyć w spójną narrację. Wyraźnie fascynuje go, jak zmiana kąta nachylenia wywraca całą historię. Rozmontował tekst Eurypidesa na kawałki, na pojedyncze wersy i przesączył je przez współczesne myślenie o bogu, człowieku i religii - potrzebie wspólnoty i wyalienowania. Zastane znaczenia poddał w przekorną wątpliwość i stworzył własną nadbudowę, która nie proponuje jednak żadnych jednoznacznych odpowiedzi.

Artyści meandrami poruszają się po antycznym tekście. Ich czyste głosy bawią się melizmatami i inkrustacjami tkwiącymi w dźwiękach starożytnego języka. Wykonywane przez nich pieśni nabierają „trójwymiaru", przesączają się w rzędy widowni, osadzają w strukturze farby na ścianach, wnikają w ubrania obecnych z intensywnością papierosowego dymu. Postindustrialna przestrzeń, w której Chorea gra swój spektakl jest magiczna, naznaczona historycznością, ale z radykalnie odmiennego porządku myślenia, niż antyczny. I to zderzenie nadaje opowiadanej historii zupełnie nowy kontekst. W starej, pofabrycznej hali, antyczna greka wibruje ze wzmożoną siłą. Jakby chciała spróbować swoich sił w nieadekwatnej dla siebie przestrzeni: takie foniczne siłowanie się na ręce, pomiędzy dźwiękiem, a jego echem. Słowa antycznego tekstu wirują w entropii ruchów i gestów. Chorea to przecież zespół wywodzący się z Gardzienic, tak więc choreografia opowiadanej historii ma tutaj znaczenie szczególne. Artyści swoją dzikość i witalność odważnie spuszczają ze smyczy. Pozwalają sobie, by tekst ich niósł, by ciało intuicyjnie podążało za sensami. Energia bachicznego szału niejako rozsadza ich od środka. Ich gesty rozpryskują się na boki. Świadomość kumuluje się w napiętych mięśniach. W pełnym rozpędzie nagle zastygają w bezruchu. Wyznawcy Dionizosa chcieliby stopić się w zbiorowości, ale reżyser im to uniemożliwia - pojedyncze snopy światła podkreślają każdy osobny byt znajdujący się na pustej scenie.

W czasach, którymi rządzi grafik korporacji, czy jest możliwe, by ten bachiczny szał regularnie spełniał się pod koniec każdego tygodnia? I co z tego, że następnego dnia (zawsze zbyt późno) przychodzi refleksja, skoro wypieramy ją tak skutecznie, że do weekendu nie pozostanie po niej ani śladu. W frustracji dzisiejszych czasów po prostu konieczna jest możliwość zerwania pasów bezpieczeństwa. Kiedy oglądamy „Bachantki" można odnieść wrażenie, że otrzymaliśmy do obserwacji sektę, którą na nasz użytek zamknięto w szklanym pudełku. Nie zrozumie ten, kto sam tego nie przeżył. Na widzów, którzy pozostają na zewnątrz, nie spływa łaska dytyrambu. Ze swoimi demonami muszą radzić sobie sami.

Olga Śmiechowicz
Dziennik Teatralny Łódź
5 października 2016
Portrety
Tomasz Rodowicz

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia