Bal wampirów

"Bitwa Warszawska 1920" - reż. Monika Strzępka - Narodowy Stary Teatr im. Heleny Modrzejewskiej w Krakowie

Czy można zdemitologizować demitologizacyjne narracje? Jaki może być efekt? Jeśli skutkowałoby to stępieniem krytycznego ostrza, rozmyciem znaczeń i magmową strukturą, „Bitwa Warszawska 1920" mogłaby być reprezentantem takiej strategii. Walecznie wojujący duet przypomina tu rozkokoszonego w fotelu Dzierżyńskiego, który przywołuje widownię do wnętrza sali żołnierskimi pieśniami. A syrenim śpiewem wiedzie statek Strzępki i Demirskiego na skały.

Już początek spektaklu sugeruje, że tak naprawdę nie o 1920 rok tutaj chodzi. Swoista kurtyna złożona z mundurów z różnych dekad, projekcja fotografii współczesnych polityków czy w końcu jeden z typowych zabiegów w spektaklach duetu, czyli przeskoki czasowe, które zmieniają postaci w medium przeszłości i przyszłości – to wszystko sprawia, iż wyraźne stają się historiozoficzne ambicje przedstawienia. Gorzej, że tym razem z takiej wiwisekcji procesów historycznych – zdeterminowanych przez naszą „polskość" – nie wynika wiele (w materiałach promocyjnych określone zostało to mianem „nieoczywistego"). Co mówi bowiem o nas tzw. cud nad Wisłą? Mówić może wiele, ale w spektaklu służy pokazaniu rozmaitych postaw politycznych – wszystkich tak samo kulawych – i postawy braku postawy, którą uosabiają maluczcy, niepretendujący nawet do tego, żeby stać się jednym z miliona trybików historii.

Poza leniwym i niezdecydowanym Piłsudskim, oportunistycznym Broniewskim, kostyczną Różą Luxemburg czy narcystycznym Dzierżyńskim jest zatem chłop – który nie rozumie ani walki komunistów o jego prawa, ani tego, że musi wziąć udział w nieswojej wojnie. Jest aktorka – głosząca liberalne poglądy, w rzeczywistości jednak próbująca żyć swoim życiem. Jest Pani Nudna, która powtarza to, co usłyszy od innych. Jest również Pani z Poznania, egoistyczna kapitalistka, która ponad narodowe sentymenty przedkłada rachunek ekonomiczny. Ta postać stanowi pośrednie przedłużenie Margaret Thatcher z suportu Pawła Świątka – „David's Formidable Speech on Europe" – przerażającego przykładu racjonalizacji izolacjonizmu oraz kontynuowania kolonialnej niemalże polityki w okolicznościach kreowanych współcześnie przez UE. I na końcu – Polska Mama, trzymająca niejako pieczę nie tylko nad spożywaniem alkoholu, ale i nad humanizmem polityki, nad tym, co odróżniać nas ma od przerażających Thatcherów, Cameronów itd.

Są tutaj zmienne tożsamości, jest wizualny sznyt (piękny chaos scenografii Michała Korchowca, symbolizującej ruiny cywilizacji, a pośrednio – cenę, jaką płacimy w czasach wojny, oraz zwątpienie w wyzwalającą moc kultury), są sceny brutalne (oblewanie syna krwią z wiadra w Lany Poniedziałek, przecinanie żył czy ofiara tortur, m.in. gwałtu gryfem wiolonczeli), są w końcu wyraziste kreacje aktorskie, w których artyści przypominają lunatyków śniących tylko pozornie ten sam sen o bitwie warszawskiej. Nie jest to jednak spektakl, do jakiego przyzwyczaili widzów Strzępka i Demirski. Brakuje tutaj zaczepności, dynamizmu oraz zespołowej gry aktorskiej – artyści pozostali przede wszystkim artystami Starego, nie dając poprowadzić się w pełni reżyserce, celebrując deklamacyjność i występy w punktowym świetle. Ironiczne role Majnicza czy Czarnika, a nade wszystko stałego współpracownika duetu, Krzysztofa Dracza, który zastąpił Krzysztofa Globisza w poczwórnej roli, nie pomagają wytworzyć pomiędzy aktorami energii oraz drapieżności, zwłaszcza że aktorzy mają problem z przystosowaniem się do frazy Demirskiego. Problem stanowi również – co chyba boli najbardziej – przeciętny tekst. Podczas gdy w najlepszych spektaklach już samo wsłuchiwanie się trzymało widza w napięciu, tutaj zdaje się cytować Panią Nudną: „O, jaka jestem nudna!".

„Bitwa Warszawska 1920" nie jest spektaklem złym, ale grzęznącym w przeciętności, w rozmywaniu, w błotno-śnieżnej brei, w kartoflach ze śmietaną czy innym polskim zjawisku. Wolę chodzić na spektakle Strzępki i Demirskiego i oburzać się wewnętrznie, spierać, stawać okoniem (względnie karpiem). Wolę zostać skonfrontowana z wizją ostrą jak brzytwa. Wolę teatr zacietrzewiony, ale mówiący własnym głosem. Tutaj ginie on, a wizja artystyczna staje się z jednej strony nieprzejrzysta, a z drugiej – nazbyt wygodna. Na tyle, że można wymościć się w fotelu i zasnąć z nudów.

Marta Stańczyk
Dziennik Teatralny Kraków
2 lutego 2015

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia