Bandaże ku pokrzepieniu
"Trylogia", Stary Teatr w KrakowieKlata w swoim najnowszym spektaklu robi wszystko, by odrzeć mit z wzniosłości, licznych kulturowych naleciałości, by odwrócić tkaninę polskości na tę drugą, niespraną jeszcze stronę. I nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie jednoczesna, paradoksalna świadomość, że od mitu tego nie sposób się odżegnać, że sienkiewiczowskie "ku pokrzepieniu serc" pokutuje w całej historii Polski, aż do dziś, sącząc się nieustannie z rany niedbale przewiązanej bandażem.
Takie bandaże ma właściwie na sobie każdy z bohaterów „Trylogii”. Leżą w łóżkach, zajmujących niemal całą powierzchnię sceny Teatru Starego, pozbawieni historycznego kostiumu, ubrani w kapcie, bluzy, dresy, kolorowe spódnice. Niezwykle ważne jest ich niedopasowanie. Skrzetuski to zmęczony życiem emeryt, może kombatant wojennym grany przez Jerzego Grałka, w Wołodyjowskiego wciela się 75-letni Andrzej Kozak, a Baśkę gra Anna Dymna. Dzięki temu zabiegowi Klata zmusza nas do wymazania z pamięci (chociaż na chwilę) twarzy Hoffmanowskich bohaterów, czy dziecięcych wyobrażeń o dzielnych szlachcicach. Z drugiej strony odbiera sienkiewiczowskim postaciom moc, sarmacką jurność, podkreślając ich groteskowość i papierowość. Z jeszcze innej wprowadza gorzki, refleksyjny pierwiastek, nadając automatycznie inny, desperacki i ostateczny wydźwięk miłości Baśki i Wołodyjowskiego czy szukaniu Heleny przez Skrzetuskiego, ledwo wydającego z siebie głos.
W dużej mierze poprzez scenografię, w której centralnym punkcie znajduje się obraz Matki Boskiej Częstochowskiej, Klata porusza problem sarmackiej, a także dzisiejszej „jarmarcznej” religijności. Robi to zresztą nie pierwszy raz, wspominając chociażby o wrocławskich „Lochach Watykanu”. Na deskach „Starego” Matka Boska przewrotnie czochra rozrabiakę Kmicica (Krzysztof Globisz), który palił (?) i rabował, ale jest przecież poczciwym chrześcijaninem. Świetną sceną jest pseudo-poważny pochód z kadzidłami i obrazem, przypominający swą przesadzoną, a przez to groteskową pompatycznością procesje Bożego Ciała. Imię ukochanej w kulturze sarmackiej (i ukochanej przez Polaków zawsze, gdy na horyzoncie pojawia się jakiś problem) Maryi pada z ust aktorów jak hasło, które pasuje wszędzie, jak nic nie znaczący przerywnik wypowiedzi. Znak krzyża wykonują chyba wszyscy z imponującą częstotliwością, ale ani razu nie zostaje wykonany on poprawnie, z rozwagą, z towarzyszącą głęboką modlitwą. Oglądamy katolicyzm, w którym najważniejsze jest kadzidło i gipsowy putta, umieszczony w rogu sceny. Katolicyzm, niestety, dla nas obserwowany/współczyniony na co dzień.
Świetni aktorzy „Starego” doskonale demistyfikują sienkiewiczowski język, który nie tyle brzmi obco dziś, co po prostu jest w swych dużych partiach grafomański i nieudolnie stylizowany. W scenach miłosnych (opartych zawsze na tym samym schemacie zachwytu damy bohaterskością i zachwytu bohatera damą) bezlitośnie komicznie brzmią pochwały jasnych lic i ust jak czerwone maliny. Wszystkie intymne kontakty zbudowane są tu na przypadku i wpisaniu się w, budowany latami, upragniony schemat. Kobieta pragnie dzielnego rycerza, rycerz zdaje sobie sprawę z konieczności posiadania atrakcyjnej damy serca. Aktorzy, wpadając świadomie w manierę rodem z brazylijskiej telenoweli, ośmieszają tanią słowiańskość, która bije z sienkiewiczowskich opisów. Jednak Klata świetnie znajduje kontrapunkt i dba, by nie osiągnąć li tylko kabaretowego efektu. Podstarzali bohaterowie i ich ciężarne kobiety, siedząc w oblężonej twierdzy Zbaraża, mimo komizmu językowego, tworzą obraz przygnębiający, zapadający na długo w pamięci. Jego kontynuacją jest scena rozstrzeliwania przywołująca prawdziwy tragizm polskiej historii, mimo ciągłego jej patetyzowania, zakłamania.
Znamienne dla ciągłości tej linii interpretacyjnej jest zakończenie - zejście do schronu. Powstańczego, czy przeciwatomowego- tego nie wie nikt. Wiadomo jednak, że to kolejna, chociażby po tej Sienkiewicza- w bohaterski mit, z wielu polskich ucieczek. Powstanie z łóżka nie zaowocowało spodziewaną faktyczną aktywnością. Po kilku wygłupach, groteskowych pojedynkach i wyklepanych modlitwach, pora na kolejną dezercję, tym razem na ukrycie totalne, nawet przed wzrokiem współwinnych. Ta diagnoza, choć bolesna, zostaje wypowiedziana w porę, bo mimo upływu czasu „ku pokrzepieniu serc” nadal nie pozostaje, jak powinno, tylko pustym hasłem, a zaciska swój bandaż coraz mocniej.