Bar Fredro

"Nocleg w Apeninach" - reż: Michał Zadara - Teatr Współczesny w Szczecinie

Bar jak ze złego snu o Polsce B. Późny Peerel skrzyżowany z kiczem transformacji: stoły nakryte ceratą, zimne światło, które w chwilach nastrojowych osiąga intymność taniego burdelu, gumoleum, plastikowe krzesła, reklama Coca-Coli łyskająca zza kontuaru. Senna kapela w bordowych koszulach i skórzanych portkach stoi tyłem do widowni, stroi instrumenty. Po scenie snują się - jeszcze nim akcja się rozpocznie, a i potem, w przerwie spektaklu - dresiarze, barowy damski personel, dziwki, faceci od małych, ciemnych spraw...

Niby jest ruch, a wszystko stoi w miejscu. Niby nie dzieje się nic złego, a właściwie nic się nie dzieje, ale przecież widać, że nie musi się dziać, żeby było złe. A za oknami, w hiperrealistycznej projekcji, noc, zimowa poświata i luksusowe samochody wyjeżdżające z parkingu. Imprezowy, ale miły chłopak Antonio (Wojciech Sandach) zjawia się w barze, odciętym burzą od świata, by wydobyć z łap podstarzałego, odrażającego Fabricja (Paweł Niczewski) swą ukochaną Rozynę (Kinga Piąty). Subtelna intryga zdaje się jednak ciążyć wszystkim jej - świadomym stanu rzeczy - uczestnikom, a sensacyjno-romantyczny wątek uprowadzenia przez chytrego oszusta niewinnej dziewczyny okazuje się prędko fragmentem odrażającej codzienności, tak dalece akceptowanej przez ogół, że aż nudnej.

Rozyna jest żywym towarem, którym handluje się bez skrupułów i bez czyjegokolwiek oporu (także ze strony dziewczyn, które są przedmiotem handlu). Obłuda i oportunizm nie silą się już nawet na to, żeby wyglądać na cokolwiek innego. Wyłażą na wierzch ze słów bez pokrycia, z rytualnych zachowań, które nie kryją żadnych emocji, bo dominuje w tej mierze interesowna, stadna zgoda, wulgarny cynizm mężczyzn i okrutna obojętność kobiet. Kobiet zgwałconych przez społeczną akceptację tego stanu, tak jak Rozyna, zgwałcona brutalnie przez miejscowego adonisa (Michał Lewandowski), lecz i bezwolna wobec gwałtu. Widzimy zresztą to zdarzenie, pokazane dosłownie, dokonujące się za szybą barowych okien, nieskrywane przed nami, przeciwnie, ostentacyjnie jawne.

Michał Zadara przeniósł Nocleg w Apeninach Aleksandra Fredry w świat współczesnej "operetki interwencyjnej", wymyślonej przez siebie i autora muzyki Jacka "Budynia" Szymkiewicza, który zastąpił w tej roli Stanisława Moniuszkę. Umowność operetkowej formy, dostosowanej do naszych czasów i muzycznych gustów (akcji towarzyszą arie-songi, wyśpiewywane do zawieszonych nad stolikami mikrofonów) zderzać ma się właśnie z umowną, ale przez to ostrzejszą realnością scenerii. I niby wszystko gra. Na żywo i w kolorze, którego jaskrawość spływa na brud i szarość rzeczywistości.

W tej scenerii prawdziwe są różowe kozaczki, tatuaż barmanki Lizety (wyrazista Maria Dąbrowska), siniaki pod rozmazanym makijażem Rozyny, papierosy palone naprawdę (czasem wspólnie, na zewnątrz, co widać przez okno), barszcz w talerzach, nawet chłodne, wilgotne powietrze, gdy otwierają się drzwi baru. Tylko wódka krąży - nie w żyłach, a po scenie - jakoś zbyt umownie, bo nieustannie i coraz szybciej w wychylanych raz po raz, i przez wszystkich, kieliszkach. A te kieliszki - wiadomo że puste - jawią się wtedy puste dodatkowo, zaś w pijackim, mechanicznym geście ich opróżniania symboliczna przesada przechodzi w przesadną symbolikę. 

I w tym ujawnia się słabość tego efektownego skądinąd przedstawienia: nachalna publicystyka trąci publicystyką nachlaną, dramatyczny ton serio odbija się krzywo od zimnego pastiszu, wystylizowanego (zbyt starannie) na luz, a czytanie Fredry przez Wesele (Wyspiańskiego i - bardziej może - Smażowskiego) wydaje się przedsięwzięciem podjętym na siłę, a i na darmo. Zwłaszcza, że inteligentnego, ironicznego, ba, cynicznego Fredrę odkryto już dla sceny naprawdę wiele lat temu i dowodzenie dziś, że w jego tekstach przejawia się "optymizm", którego "naiwność" obnażył dopiero Zadara - to wysiłek jeszcze bardziej spóźniony niż "uwspółcześnianie" tej twórczości.

Przedstawieniu brakuje tego, co jest siłą Fredry. Lekkości, która nadaje jego utworom gorzkiej wymowy. Dowcipu, który uwydatnia ich cierpkie znaczenia. Dystansu, który przybliża nas do jego bohaterów, bez względu na styl i rodzaj ich kostiumu. Cóż z tego, że Zadara, czujący przecież dojrzałą i wyzbytą złudzeń mądrość Fredry (o czym świadczą jego poprzedzające premierę wypowiedzi), odżegnuje się od jakichkolwiek przewagi wobec klasyka? Co z tego, że podejmując hasło społecznych obowiązków sztuki (kiedyś mówiono: zaangażowanej) w czasach agresywnej troskliwości mediów, wrażliwych na nasze cierpienia, a jeszcze bardziej na "oglądalność" i "sprzedawalność" - równocześnie mruży oko i nadaje spektaklowi podtytuł "operetka interwencyjna"? Nad przedstawieniem unosi się aura telewizyjnego reportażu z cyklu "tylko u nas" czy "cała prawda o...", raczej żerującego na codziennym, stereotypowym wyobrażeniu o świecie niż ukazującego ów świat tak, by poruszyło to naszą społeczną wrażliwość i wzbudziło autentyczną refleksję.

Przedstawienie, ukazując rzeczywistość brzydką, ponurą, odstręczającą i bez nadziei, jednak chce się podobać, umiejętnie odwołuje się do oczekiwań głównie młodej widowni. Używa mocnego języka, stylistyki kontrastu, szydzi z norm poprawności (wiadomo, wszyscy kłamią, kradną i kurwią się na potęgę), dynamicznie radzi sobie z teatralnością konwencjonalnej fabuły, bawiąc się formą, tworząc gęsty klimat bezpośredniości przekazu, "szołu na żywo" (pastiszowo-klezmerska, ale chwilami odjazdowa muzyka, grana z biglem przez zespół złożony z aktorów: Grzegorza Młudzika, Jacka Piątkowskiego, Konrada Pawickiego i Przemysława Walicha), a zarazem odwołując się do poetyki wideoklipu.

Ale i w tej udanej zabawie są pułapki, w które Zadara wpada, chcąc w Barze Fredro podać zbyt wiele dań naraz. Na przykład pomysł, by do barszczu i wódki w czasie ponurej weselnej nocy grali aktorzy, a nie jakaś wynajęta kapela, uruchamia wprawdzie kilka prostych rozwiązań (szarlatan Bambolo to grający na perkusji Piątkowski, Anzelmo to Młudzik grający na klawiszach), ale wprowadza w naturalistycznie opowiedzianą historię element nienaturalny, wymuszony sytuacją i sztuczny (na przykład gdy Anzelmo objawia się jako ojciec Antonia w jednej z ostatnich scen, choć obaj są na scenie od początku). Tego typu uwagi nie miałyby sensu, gdyby przedstawienie samo siebie traktowało mniej serio. Ale mamy do czynienia z opowieścią obciążoną powagą, i to w ważnej sprawie.

Nocleg w Apeninach przedstawia rzeczywistość zdegradowaną, ale prawdziwą. To opowieść o świecie brutalnych i wyrachowanych, w gruncie rzeczy prymitywnych facetów, którzy podporządkowują sobie kobiety, a potem traktują je jak kurwy, nie bez zgody ze strony samych poniżonych niewiast, w świecie, w którym role katów i ofiar są raczej znoszonym, kulturowym kostiumem niż podstawą etycznego porządku. Wszystko to podane zbyt trywialnie, płasko i plakatowo, więc i w jakimś stopniu fałszywie. Zgodnie z duchem operetki? Nie nadużywałbym ducha do rozmów o rzeczywistości, zwłaszcza tak poważnych rozmów. Fakt, podtytuł uprzedzał, że chodzi o interwencję. Ale po cóż gra, jeżeli nie ma w niej przeciwnika?

Artur D. Liskowacki
Teatr
24 marca 2010

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...